Brat minister nie pomaga, ale to, co robimy, ma sens

Marcel ZatońskiMarcel Zatoński
opublikowano: 2020-06-01 22:00

O konfliktach interesów, dotacjach dla spółki i pracy nad nowymi lekami opowiada brat ministra zdrowia

Przeczytaj wywiad i dowiedz się:

  • jak spółka brata ministra otrzymywała dotacje 
  • czy zamieszanie szkodzi OncoArendi 
  • dlaczego Marcin Szumowski zasiadał w komisji NCBR i czy dostrzega konflikt interesów 
  • jak wyglądają postępy prac nad lekami

„Puls Biznesu”: Podnosi się panu ciśnienie, gdy czyta pan prasę? Pisano m.in. o „biznesowej ośmiornicy braci Szumowskich”, więc jestem ciekaw, jak to jest być macką morskiego mięczaka?

WZLOTY I SPADKI:
WZLOTY I SPADKI:
OncoArendi Therapeutics jest dla Marcina Szumowskiego drugim dużym projektem biznesowym. Pierwszym było telemedyczne Medicalgorithmics, które współtworzył i którego prezesem był do 2011 r. Spółka ta wprowadziła na rynek amerykański urządzenie do monitorowania pracy serca w domu i w szczytowym momencie była wyceniana na ponad 1 mld zł. OncoArendi jest dziś wyceniane na GPW na 137 mln zł, co oznacza spadek o ponad 60 proc. wobec wyceny z chwili debiutu na giełdzie w 2018 r. Marcin Szumowski ma 9 proc. akcji.
Fot. WM

Marcin Szumowski, prezes OncoArendi Therapeutics: Ciśnienie się podnosi, szczególnie kiedy czyta się te wszystkie nieprawdziwe informacje, insynuacje. A jest ich całe mnóstwo. Kawy raczej pić nie powinienem. Kiepsko się z tą sytuacją czuję, tym bardziej że moim zdaniem została ona wykreowana, by zrealizować jakieś potrzeby lub cele. Nie do końca rozumiem, jakie. Mogę się domyślać, że staliśmy się narzędziem większej gry politycznej.

Może gdyby pan zrezygnował, to sytuacja wokół spółki by się uspokoiła? Teraz jest pan chyba dla niej obciążeniem.

Nie uważam, bym był ciężarem dla spółki, choć cała sytuacja na pewno jest obciążeniem — ma negatywny wpływ na naszych pracowników i wszystkich tych, którzy od lat są zaangażowani w badania na rzecz najnowszych rozwiązań technologicznych, mogących w przyszłości ratować ludzkie zdrowie i życie. Wydaje mi się, że w Polsce bardzo trudno jest zaakceptować sytuację, gdy jeden z członków rodziny prowadzi działalność biznesową, a drugi publiczną. Uważam jednak, że to tylko okres przejściowy. Nikt nie stawia zarzutów prawnych — ani spółce, ani mnie — nikt nie przedstawia też dowodów na nieprawidłowości. Jestem przekonany, że żadnych naruszeń nie było, i sądzę, że gdybym odszedł teraz ze stanowiska prezesa, to rynek by to bardzo źle odebrał. Nasza firma, będąc spółką giełdową, zawsze działa w sposób transparentny i zgodnie z literą prawa. Nie podoba mi się to wszystko, tym bardziej że to jest nie tyle atak na mnie i moją działalność biznesową, ile na mojego brata.

Do pańskich problemów jeszcze wrócimy, ale może porozmawiajmy najpierw o OncoArendi i o tym, skąd wzięła się spółka, która dostała dziesiątki milionów kontrowersyjnych teraz dotacji.

Zacząłem ograniczać zaangażowanie w Medicalgorithmics po wprowadzeniu go na NewConnect w 2011 r. W latach 2014-15 sprzedałem wszystkie akcje. Dużą część pieniędzy ponownie zainwestowałem — w udziały i akcje OncoArendi. Formalnie dołączyłem do zespołu założycielskiego OncoArendi na przełomie 2012 i 2013 r.

Czym wtedy zajmowało się OncoArendi?

Najprościej mówiąc: skomplikowanymi badaniami naukowymi, których celem było rozpoczęcie procesu powstawania rozwiązań ratujących ludzkie zdrowie i życie. Pierwsze prace realizowaliśmy jako partner przemysłowy Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN. To był ciekawy projekt naukowy, dotyczył syntetycznej letalności, czyli wyłączania jednej mutacji genowej w komórkach rakowych, co miało umożliwiać ich selektywne zabijanie bez szkodzenia komórkom zdrowym. Ta koncepcja jest coraz bardziej modna w branży, my mieliśmy syntetyzować nowe cząsteczki chemiczne pod wskazany przez IBB PAN cel terapeutyczny. Projekt zakończył się publikacjami naukowymi i patentem, ale nie dało się tego rozwinąć — był problem ze stworzeniem efektywnych testów przesiewowych, a cel był trudny do zaatakowania przez małe cząsteczki.

Potem był projekt z Instytutem Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego, w którym wcześniej pan pracował.

Dotację dostał instytut, a my przeznaczyliśmy prywatne pieniądze na wkład własny, uzyskując w zamian prawa do komercjalizacji. Chodziło o opracowanie leku przeciwnowotworowego, hamującego rozwój guzów. Rozwinęliśmy projekt do wstępnych badań toksykologicznych. Wykazały one jednak, że toksyczność takiego związku jest zbyt duża. W badaniach na szczurach zaobserwowaliśmy, że mały wzrost dawki znacznie zwiększa szkodliwość dla organizmu.

Dwa projekty finansowane z publicznych dotacji, dwie porażki. To normalny w branży bilans?

Poszerzenie wiedzy ukierunkowującej dalsze prace w nauce nie jest porażką. W biotechnologii normą jest, że na efekty trzeba czekać wiele lat, a ryzyko niepowodzenia jest bardzo duże. To się jednak przekłada na liczoną w setkach milionów dolarów czy euro wycenę projektów, które przynoszą obiecujące rezultaty. Duże koncerny stać na pchanie do przodu prac, które nie przynoszą początkowo oczekiwanych efektów, ale małe spółki muszą koncentrować się na tym, co ma większy potencjał stania się tzw. blockbusterem.

Po dwóch projektach w roli podwykonawcy rozpoczęliście prace nad pierwszym własnym lekiem, również finansując się z dotacji.

Na ten projekt otrzymaliśmy dotację [7,2 mln zł — red.] po odwołaniu, bo początkowo nam jej nie przyznano. Projekt zakładał, że wyłonimy kandydata klinicznego, czyli cząsteczkę, której potencjał będzie pozwalał na dalsze badania toksykologiczne na zwierzętach i w końcu na ludziach. Udało się to zrobić bardzo szybko.

Prywatnych pieniędzy na takie badania nie ma?

Doprowadzenie cząsteczki do badań klinicznych i zakończenie pierwszej fazy to dla polskiej spółki koszt plus minus 40 mln zł, więcej w przypadku leków onkologicznych. Nie chcę mówić, że w Polsce nie da się prowadzić działalności biotechnologicznej bez publicznego wsparcia, bo może ktoś byłby w stanie to sfinansować, byłoby to jednak niesłychanie trudne. Brakuje inwestorów, którzy rozumiejąten biznes i wiedzą, jak długo trzeba czekać na efekty. Skoro są publiczne pieniądze na wspieranie innowacyjnego biznesu, to nie widzę powodu, by z nich nie korzystać. Większe firmy niż my, które mają spore przychody ze sprzedaży leków generycznych, jak np. Celon Pharma, też ubiegają się o dotacje. Bez dotacji nie mielibyśmy innowacyjnego sektora biotechnologicznego w Polsce, mielibyśmy tylko generyki. Dzięki wsparciu z wielu źródeł polska spółka, którą reprezentuję, wyrosła na prężnie działające przedsiębiorstwo. Jej badaniami interesuje się wiele światowych firm farmaceutycznych.

Paweł Przewięźlikowski dziękował kilka lat temu „spekulantom z NewConnect” — bez ich pieniędzy kierowana przez niego Selvita nie byłaby w stanie finansować badań na wczesnym etapie.

Lubię przytaczać przykład belgijskiej spółki Galapagos, która po ponad dwóch dekadach istnienia ogłosiła niedawno, że wprowadzi pierwszy lek na rynek. Po ponad dwóch dekadach! Na początku też korzystała z pieniędzy publicznych, a teraz przede wszystkim z kapitału inwestorów z Nasdaq, którzy rozumieją biotechnologię. Sprzedawała już prawa do kilku cząsteczek na różnym etapie zaawansowania prac badawczo-rozwojowych i jest wyceniana na 13 mld USD [52 mld zł, dwa razy więcej niż PKN Orlen — red.]. W Polsce brakuje zrozumienia, że w biotechnologii nie patrzy się na to, czy innowacyjna spółka ma lek na rynku, na wartość sprzedaży i przychody, tylko na potencjał projektów.

Wasz pierwszy własny projekt to cząsteczka OATD-01, którą doprowadziliście do badań klinicznych na ludziach. Ilu polskim spółkom coś takiego się udało?

W obszarze innowacyjnych leków pierwszy był Adamed, potem zrobiła to Selvita, my jesteśmy trzecią firmą, po nas lek do pierwszej fazy wprowadziła Celon Pharma. Po pierwszej dotacji na wyłonienie kandydata klinicznego otrzymaliśmy drugą w 2015 r. [22,8 mln zł — red.] i ten projekt nadal realizujemy. Zakończyliśmy niedawno podawanie cząsteczki OATD-01 w fazie Ib badań klinicznych. Realizowaliśmy je w Niemczech, miały określić bezpieczną dawkę dla organizmu. Teraz opracowujemy dokumentację, by formalnie zamknąć pierwszą fazę badań na ludziach i przejść do fazy drugiej, w której ocenia się skuteczność leku.

Początkowo OATD-01 miało być wykorzystywane w leczeniu astmy i na to dostaliście dotację.

W toku prac za bardziej atrakcyjne uznaliśmy inne cele terapeutyczne, przede wszystkim sarkoidozę. Na tę chorobę nie ma leku i niewiele spółek na świecie nad nim pracuje, dostęp do pacjentów w badaniach klinicznych jest więc łatwiejszy, mogliśmy też uzyskać w USA status tzw. leku sierocego, co wydłuża ochronę patentową i daje inne udogodnienia. Musieliśmy wytłumaczyć NCBR, dlaczego zrezygnowaliśmy z astmy i nie wdrożyliśmy cząsteczki w tym zastosowaniu, istniało ryzyko zwrotu dotacji, ale w końcu przyjęto nasze wyjaśnienia. W ubiegłym roku, po odwołaniu, otrzymaliśmy też kolejny grant na OATD-01, na dalsze prace we wskazaniu związanym z sarkoidozą [22,4 mln zł — red.]. Również w tym przypadku starannie dopełniliśmy wszystkich formalności.

OATD-01 to „inhibitor chitynazy, który może być wykorzystywany w leczeniu chorób zapalnych”. A po ludzku?

W uproszczeniu chitynaza to białko, które jest wskazywane jako czynnik odgrywający istotną rolę w rozwoju patologii w wielu chorobach. Ich wspólnym mianownikiem jest występowanie stanu zapalnego, prowadzącego do zmian w różnych tkankach — przede wszystkim w płucach, ale też wątrobie czy nerkach. My zajmujemy się głównie płucami. Inhibitory blokują aktywność tego białka, co z kolei ma ograniczać stany zapalne i włóknienie tkanek. Udowodniliśmy w badaniach na zwierzętach, że OATD-01 osiągnął ten cel w modelach kilku chorób. Ponadto wstępne dane z ukończonej pierwszej fazy badania klinicznego OATD-01 wskazują, że nasz związek jest na dobrej drodze w kierunku dalszego rozwoju klinicznego. Podawany zdrowym ochotnikom związek OATD-01 był dobrze tolerowany, nie zaobserwowaliśmy poważnych działań niepożądanych oraz nie wystąpiły żadne przewidziane w protokole zdarzenia, które spełniałyby kryteria zatrzymania badania. Teraz musimy to udowodnić w badaniach na pacjentach.

Jeśli się uda, jaka będzie wartość projektu?

Biorąc pod uwagę porównywalne transakcje, mówimy o kwotach rzędu 200- -400 mln tzw. biodolarów. To jest oczywiście rozłożone w czasie na wiele lat i obarczone ryzykiem niepowodzenia na każdym etapie dalszego rozwoju leku. Małe spółki biotechnologiczne sprzedają na pewnym etapie prawa do cząsteczek dużym firmom, otrzymując kilka czy kilkanaście milionów wstępnej płatności w zależności od poziomu zaawansowania prac. Kolejne pieniądze dostają po osiągnięciu kamieni milowych, czyli zakończeniu kluczowych etapów badań, a jak wszystko pójdzie dobrze, to mają też udziały w sprzedaży leku po jego wprowadzeniu na rynek. Nowoczesne rozwiązania z dziedziny biotechnologii niosą za sobą duże koszty. To normalne, jeśli chce się — tak jak w naszym przypadku — angażować w prace najlepszych naukowców i renomowanych podwykonawców.

Selvita prawa do pierwszej cząsteczki sprzedała w chwili, gdy doprowadziła ją do pierwszej fazy badań klinicznych. Wy kończycie pierwszą fazę, więc kiedy można spodziewać się transakcji?

Na to czekają wszyscy nasi inwestorzy. Selvita była pierwszą polską spółką, która zrealizowała taką transakcję. Im później sprzedaje się cząsteczkę, tym więcej można za nią dostać. Jeszcze w tym roku chcemy złożyć dokumentację konieczną do rozpoczęcia drugiej fazy badań nad OATD-01. Prowadzimy też rozmowy z potencjalnymi partnerami z dużych firm farmaceutycznych, którzy mogliby kupić prawa do projektu. Marzeniem jest sprzedaż praw połączona z zakupem przez partnera mniejszościowego pakietu akcji, co byłoby ostateczną walidacją naszej spółki i jej pomysłu biznesowego w oczach innych inwestorów.

Kolejne dotacje dostaliście na rozwój cząsteczki OATD-02.

Pierwszą, w wysokości 11,1 mln zł, dostaliśmy jako członek konsorcjum w ramach programu StrategMed [dofinansowanie dla całego konsorcjum, składającego się z siedmiu podmiotów, wynosiło 25,5 mln zł — red.]. Celem dofinansowanego projektu było, podobnie jak przy wstępnych pracach nad OATD-01, wyłonienie kandydata klinicznego, co również się udało. Kolejną dotację w wysokości 29,6 mln zł, już w ramach finansowanego przez UE Programu Operacyjnego Inteligentny Rozwój, dostaliśmy na doprowadzenie cząsteczki do badań klinicznych. Na razie zakończyliśmy fazę przedkliniczną, nim będziemy mogli zacząć badania na ludziach, musimy jeszcze wyjaśnić eksperymentalnie pewne szczegóły i uzupełnić dokumentację.

OATD-02 to „inhibitor arginazy”, czyli co?

Arginaza to białko, którego nadprodukcję obserwuje się wokół zmian nowotworowych. Ta nadprodukcja prowadzi do ograniczenia obecności aminokwasu o nazwie arginina. Arginina z kolei odpowiada za reakcję układu odpornościowego człowieka na guzy. Chodzi więc o to, by inhibitor arginazy ograniczył produkcję tego białka, co zwiększy poziom argininy, a to pozwoli organizmowi na zaatakowanie nowotworu. Liczymy na to, że do złożenia pełnej dokumentacji w celu rozpoczęcia badań klinicznych w przypadku tej cząsteczki będziemy gotowi w ciągu 6-12 miesięcy.

W ubiegłym roku, znów po odwołaniu, dostaliście też 22,3 mln zł dotacji na inhibitory deubikwitynaz.

Nie po odwołaniu, tylko po ponownym przygotowaniu i złożeniu wniosku. To jest nowy i bardzo atrakcyjny obszar, również związany z chorobami nowotworowymi. Nikt na świecie nie doprowadził jeszcze takich cząsteczek do badań klinicznych, ale jest wiele publikacji naukowych, wskazujących na duży potencjał terapeutyczny takich inhibitorów. To jest dość ryzykowny program, który możemy jednak realizować na bazie doświadczeń z prac nad wcześniejszymi cząsteczkami. Mówimy tu jednak o projekcie, którego efekty zobaczymy za jakieś pięć lat.

Dostaliście też kilka innych dotacji.

Finansujemy w ten sposób inne projekty lekowe, dzięki grantom współfinansowaliśmy też prace nad wnioskami patentowymi i przygotowania do wejścia na giełdę. Mam jednak wrażenie, że w ostatnich latach trudniej było nam zdobywać dotacje — przez dwa lata między listopadem 2017 a listopadem 2019 r. odrzucono cztery nasze wnioski. Nie ma co spekulować, ale koreluje to z okresem, kiedy mój brat został ministrem zdrowia. Wcześniej takichtrudności nie mieliśmy i nikt nie podawał w wątpliwość naszych planów czy wiarygodności w zakresie realizacji projektów.

Za rządów PiS w biotechnologię zaczął inwestować Polski Fundusz Rozwoju, który wyłożył duże pieniądze na akcje Mabionu i Selvity. W was jakoś nie zainwestował.

A pewnie pasujemy do jego profilu. Rozmawialiśmy oczywiście z PFR, były jednak rozbieżności w kwestii wyceny — jak to zwykle bywa, oni wyceniali nas niżej, a my wycenialiśmy się wyżej. W tym przypadku rozmowy nie doszły do poważniejszego etapu i z dzisiejszej perspektywy uważam, że to dobrze, bo byłby to teraz kolejny obszar do atakowania spółki. Inwestorzy giełdowi zaakceptowali jednak wyższą wycenę, zebraliśmy od nich przy okazji debiutu giełdowego 58 mln zł i pieniądze, które mamy, umożliwiają nam swobodne kontynuowanie działalności przynajmniej do końca 2021 r.

Media wyliczają ostatnio powiązane z panem spółki, które dostały inne dotacje czy pożyczki z państwowych podmiotów.

To już trudno komentować. Miałem kontakt z wieloma spółkami, bo świat biotechnologiczny — czy w ogóle związany z technologiami medycznymi — w Polsce jest mały. Jak się osiągnęło w tej branży jakiś sukces — a Medicalgorithmics było niewątpliwie dużym sukcesem — to siłą rzeczy jest się kimś, do kogo zwracają się inni menedżerowie. Miałem pieniądze ze sprzedaży akcji Medicalgorithmics, więc zainwestowałem w kilkanaście projektów, w niektórych przypadkach nieudanych. Jestem tam pasywnym inwestorem i pewnie gorzej na tym wychodzę, bo jakoś do tej pory lepiej radziły sobie te spółki, w których aktywnie się angażowałem w zarządzanie, czyli w latach 2005-11 Medicalgorithmics i obecnie OncoArendi.

Świat jest mały, więc w komisji NCBR, która oceniała wnioski OncoArendi o dotacje, pan oceniał wnioski innych firm.

Rzeczywiście było tak, że osoby uczestniczące w panelach oceniających wnioski jednocześnie same je składały. Nie byliśmy wyjątkiem, jednak co niezmiernie ważne, wbrew doniesieniom medialnym, nigdy nie oceniałem własnego wniosku. NCBR przyjęło strategię, która sprawdza się w krajach zachodnich — wnioski z konkretnych branż oceniają osoby z doświadczeniem w tych branżach, i to nie tylko naukowym, ale też biznesowym.

Ale konflikt interesów był?

Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, sam sygnalizowałem tę sprawę NCBR i pytałem o potencjalny konflikt interesów, mejle w tej sprawie zostały upublicznione. NCBR zarządzało tym konfliktem interesów i nie moją rolą jest ocenianie, czy robiło to skutecznie. W panelach byli ludzie m.in. z Celon Pharmy oraz innych spółek biotechnologicznych albo Marek Orłowski, który inwestuje w tę branżę w ramach Adiuvo Investments. Trafiali się jednak także ludzie np. z sektora IT lub innych funduszy inwestycyjnych. Nie polegało to jednak na wzajemnym dawaniu sobie grantów — wiele wniosków było odrzucanych. Dział prawny NCBR nie dostrzegł w tym przypadku żadnego konfliktu.

W mejlach wskazywał pan, któremu panelowi chciałby przewodniczyć.

Wskazałem biotechnologię, bo zakładałem, że znam się na niej lepiej niż na biopaliwach czy innej branży. To zupełnie naturalne, że angażuję się w coś, o czym mam największe pojęcie.

O dotacjach i komisji NCBR pojawia się wiele artykułów, a czy ktoś z organów ścigania albo z CBA już pana przesłuchał?

Nie. Jeżeli będzie taka potrzeba, chętnie pomogę w drobiazgowym wyjaśnieniu tej sprawy.

Pan nie zamierza nikogo pozywać?

Ataki medialne weszły na taki poziom, że poważnie rozważamy działania prawne w stosunku do mediów, które publikują nieprawdziwe informacje albo na podstawie nieprawdziwych informacji budują narrację, która narusza moje dobre imię.

Na to, że ktoś zacznie pisać o pana biznesie w kontekście brata ministra powinien pan jednak być przygotowany, to była tykająca bomba.

Może ma pan rację. Miałem świadomość, że z perspektywy mojej działalności biznesowej brat w roli ministra zdrowia to nie jest dobry pomysł — nie dlatego, by istniał realny konflikt interesów, tylko dlatego, że to jest bardzo eksponowana pozycja i łatwo o ataki medialne. Staliśmy się narzędziem gry politycznej. Nie podejmuję jednak decyzji za brata. Nie spodziewaliśmy się czegoś takiego.

Instruktor, maseczki i telefon do brata

O Marcinie Szumowskim zrobiło się głośno w połowie maja. „Gazeta Wyborcza" podała wtedy, że menedżer - a prywatnie brat ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego - pomógł swojemu instruktorowi narciarskiemu w skontaktowaniu się z przedstawicielami resortu, którym przedsiębiorczy instruktor chciał sprzedać zapas maseczek ochronnych. Maseczki kupiono za około 5 mln zł, okazało się jednak, że nie spełniały polskich norm. Ministerstwo Zdrowia zawiadomiło w tej sprawie prokuraturę, ale relacje biznesowe między braćmi zaczęły już interesować media. W kolejnych dniach „GW” podała, że Marcin Szumowski zasiadał w komisjach oceniających wnioski o dotacje, choć kierowane przez niego OncoArendi też starało się o dofinansowanie. Co więcej, do 2016 r. Łukasz Szumowski był pośrednio zaangażowany w OncoArendi jako udziałowiec spółki Szumowski Investment (udziały przejęła żona). W kolejnych dniach media i posłowie opozycji prześwietlali dotacje i pożyczki przyznane OncoArendi, a także innym spółkom, w które inwestował Marcin Szumowski.

Polscy pionierzy biotechnologiczni

Prace nad nowymi lekami to proces kosztowny, czasochłonny i rzadko kończący się sukcesem — szacuje się, że tylko jedna na tysiąc badanych cząsteczek przechodzi z fazy przedklinicznej do klinicznej, a ostatecznie do pacjentów trafia jedynie co piąty lek, który zaczęto testować na ludziach. Polskie spółki, które doprowadziły innowacyjne cząsteczki do etapu badań na ludziach, można policzyć na palcach. Pierwszy był Adamed, który dekadę temu rozpoczął badania leku na cukrzycę. Projekt nie zakończył się jednak sukcesem i badania przerwano. Druga była giełdowa Selvita (obecnie Ryvu), która w 2017 r. rozpoczęła badania cząsteczki SEL24, a pod koniec ubiegłego roku zaczęła podawać pacjentom cząsteczkę SEL120. Obie mają być wykorzystywane m.in. w leczeniu białaczki, a prawa do pierwszej sprzedano już włoskiej grupie farmaceutycznej Menarini. OncoArendi było trzecie, a ostatnią do tej pory polską spółką, która rozpoczęła badania kliniczne innowacyjnego leku, jest Celon Pharma, która w 2018 r. zaczęła testować na ludziach produkt mający znaleźć zastosowanie w walce z nowotworami.

Firma dobra, kiepskie procedury

Menedżerowie innych spółek biotechnologicznych nie chcą pod nazwiskiem mówić o sytuacji wokół OncoArendi. Zdania są podzielone.

„Ten świat jest mały” — mówi Marcin Szumowski, prezes OncoArendi Therapeutics, o polskiej branży biotechnologicznej.

Tłumaczy w ten sposób m.in. swoje zaangażowanie w komisji Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBR), w której z jednej strony oceniał projekty innych firm, a z drugiej sam ubiegał się o dofinansowanie. Świat rzeczywiście jest mały. Menedżerowie innych polskich spółek biotechnologicznych, z którymi rozmawialiśmy, znają Marcina Szumowskiego.

O sprawie nie chcą jednak wypowiadać się pod nazwiskiem — nie tyle z powodu OncoArendi, ile NCBR.

— Ubiegamy się o dotacje, więc publiczne ocenianie procedur byłoby, delikatnie mówiąc, nie na miejscu — tłumaczy jeden z nich.

To właśnie procedury w instytucji, która przyznaje wielomilionowe granty, są głównym przedmiotem krytyki.

— Jeszcze przed powstaniem NCBR o dotacje dla biotechnologii było trudno, bo np. komisje w PARP nie mogły zrozumieć, że w tej branży przez lata nie osiąga się przychodów. To było błędne koło — jak się nie miało produktu, nie chcieli dawać pieniędzy, a bez dotacji nie dało się go opracować. Po powstaniu NCBR do udziału w komisjach zaproszono przedstawicieli branży, co z merytorycznego punktu widzenia miało sens, ale zrodziło też konflikty interesów, o których się teraz pisze, więc znowu zmieniono procedury. Przez pewien czas projekty oceniali eksperci zagraniczni, ale teraz robią to głównie naukowcy, którzy mają wiedzę specjalistyczną, ale nie wiedzą nic o komercjalizacji — mówi prezes dużej polskiej spółki z branży.

Marcin Szumowski był członkiem komisji NCBR, oceniającej wnioski o dofinansowanie, w 2015 r. W tym samym czasie OncoArendi samo starało się o dotacje.

— Sytuacja wyglądała tak, jak teraz się to opisuje — członkowie komisji zmieniali miejsce i z oceniających na chwilę zmieniali się w ocenianych. Niektórych niezależnych członków komisji to oburzało i rzeczywiście wydaje się, że nie zarządzano odpowiednio konfliktami interesów. W kontekście OncoArendi dochodzi jeszcze pytanie, czy urzędnicy z NCBR mieli komfort psychiczny i czuli, że mogą wydać niezawisłe opinie w sprawie spółki, z którą powiązany jest minister. Oczekiwałbym wyjaśnienia tej sprawy przez jakiś niezależny organ — mówi szef innej dużej spółki, która starała się o dotacje.

O ile kwestia oceniania wniosków o dotacje przez Marcina Szumowskiego budzi w branży kontrowersje, o tyle nie budzi ich sam fakt, że publiczne pieniądze trafiały do OncoArendi.

— OncoArendi pod względem profesjonalizmu kadr i poziomu projektów nie różni się od innych znaczących spółek z polskiej branży i jak każda ma prawo do rozwijania produktów i otrzymywania na ten cel dofinansowania — mówi jeden z menedżerów.

Przeważa opinia, że OncoArendi dostało rykoszetem przy okazji politycznej nagonki.

— Łukasz Szumowski wyrósł w czasie pandemii na polityka z dużym zaufaniem społecznym, więc stał się też celem ataków. „Afera maseczkowa” jest raczej śmieszna, bo zbyt łatwo zapomniano, że na początku pandemii była ogromnapresja na zakup sprzętu ochronnego, a jak się coś pali, to nie weryfikuje się kompetencji ludzi, którzy przynoszą wodę do gaszenia. OncoArendi mi w tym kontekście szkoda — robią przyzwoity biznes, mają dobry track record, a teraz stali się pionkiem w partii szachów, której celem jest zbicie Łukasza Szumowskiego — podsumowuje szef jednego z biotechów.

Sprawdź program webinaru "Cyberbezpieczeństwo w sektorach farmaceutycznym i medycznym", 24 czerwca, 11:00 >>