Dantejskie sceny na nowojorskim rynku kontraktów terminowych na ropę naftową rozegrały się w poniedziałek, 20 kwietnia. Od rana notowania najbliższej — wygasającej dzień później — serii kontraktów mocno zniżkowały. Handlujący z rosnącym zdumieniem patrzyli, jak kurs tego instrumentu stopniowo spadał z 15 do 10 USD, by potem w kilka minut runąć do 1 centa. A gdy kierownictwo nowojorskiej giełdy towarowej zmieniło zasady i zezwoliło na spadek cen poniżej zera, na rynku wydarzyło się coś, czego nie pamiętają najstarsi maklerzy. Przy śladowym obrocie ceny tego „papieru” spadły do -40 USD.
Co się właściwie stało
To jest ten jeden z tych rzadkich momentów, gdy opinia publiczna zaczyna się interesować działaniem rynku finansowego. W przypadku rynków towarowych sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, ponieważ w sektorze commodity te wszystkie kontrakty, którymi obraca się zza biurka, mają pokrycie w realnie istniejącym towarze. I tu właśnie jest pies pogrzebany. Zakup kontraktu terminowego na ropę naftową jest zobowiązaniem do odbioru tysiąca baryłek ropy gatunku West Texas Intermediate z magazynów w Cushing w stanie Oklahoma. Względnie możliwe jest „wirtualne” przepompowanie surowca do jakiegoś innego punktu składowego. Problem w tym, że obecnie magazyny są praktycznie pełne (lub zakontraktowane, co na jedno wychodzi).
Na świecie jest po prostu za dużo ropy, z którą nie ma co zrobić. Zakaz przemieszczania się i wstrzymanie lotów spowodowały drastyczny spadek zapotrzebowania na paliwa, więc rafinerie pracują na pół gwizdka i są już zapchane surowcem. Nadprodukcja szacowana na 20-30 mln baryłek dziennie zalewa więc magazyny i zapełnia stojące na kotwicy tankowce. Ale nawet tam miejsce się kończy. W tej sytuacji posiadacz wygasającego kontraktu musi albo wynająć miejsce w magazynie, albo zrolować kontrakt na kolejną serię (czyli sprzedać kontrakt wygasający i kupić kontrakt z późniejszym terminem dostawy). Zwykle nie ma z tym żadnych problemów i spekulacyjnie nastawieni inwestorzy (w tym fundusze ETF) w ogóle nie dotykają fizycznego surowca. Ale tym razem tak się nie stało. Pewna grupa inwestorów na czas nie przeskoczyła na czerwcową serię kontraktów. Nie do końca wiadomo, dlaczego tak się stało. Mógł to być brak doświadczenia (i wiedzy o działaniu rynku) lub brak drugiej strony kontraktu — np. rafinerii gotowej odebrać surowiec (czyli otworzyć krótką pozycję). Ci, którzy zostali z tym gorącym kartoflem (nie dysponowali miejscem w magazynie), byli więc gotowi zapłacić komuś, aby tylko odebrał od nich ropę i uwolnił ich od kontraktu. Nadal nie wiadomo, kim byli owi inwestorzy.
Pandemia ujemnych cen?
Nikt nie może dać gwarancji, że nadzwyczajna sytuacja z 20 kwietnia nie powtórzy się przy okazji wygasania kolejnych serii naftowych kontraktów. Tym bardziej że w poprzednich tygodniach do funduszy ETF napłynęło mnóstwo gotówki od inwestorów (często detalicznych), którzy liczyli na szybkie odbicie cen surowca. Teraz ci sami inwestorzy, widząc przecenę o 40 proc. dziennie, zapewne panikują i mogą wychodzić z rynku bez zwracania uwagi na cenę. A inwestorów z rynku kontraktów straszy wizja fizycznej realizacji kontraktu. Istnieje więc ryzyko, że także kolejne serie kontraktów na ropę WTI będą kończyć swój żywot w okolicach zera albo nawet poniżej. To ryzyko dotyczy kontraktów na ropę amerykańską (w Ameryce handluje się kilkunastoma gatunkami ropy), a w szczególności notowaną na nowojorskim Nymeksie ropę WTI.
W specyfikacji tych instrumentów obowiązuje zasada fizycznej dostawy surowca po wygaśnięciu kontraktu, podczas gdy notowane na londyńskiej Intercontinental Exchange (ICE) rozliczane są pieniężnie (stan konta inwestora zmienia się o różnicę między kursem zakupu/sprzedaży kontraktu a kursem wygaśnięcia). Po drugie, wyraźnie powiększyła się różnica między ceną ropy WTI a ropy Brent. W środę baryłka ropy brent była o 8,3 USD droższa od baryłki WTI. Nominalnie ten spread bywał już wyższy, ale w ujęciu względnym ropa w Europie jest obecnie o 75 proc. droższa niż w USA. Tu trafiamy właśnie na drugi problem. Ameryka do niedawna była importerem „czarnego złota”. Nie ma więc odpowiedniej infrastruktury do eksportu tak dużych ilości surowca. Stany Zjednoczone duszą się własną ropą, podczas gdy ropa brent może zostać dostarczona praktycznie do każdego miejsca na świecie. W teorii ekonomii i finansów ujemne ceny były nie do pomyślenia.
Zarówno w klasycznych modelach, których uczy się studentów na zajęciach z mikroekonomii, jak i we współczesnych algorytmach inwestycyjnych ceny nie mogą spaść poniżej zera. Teraz te założenia trzeba będzie zrewidować. Po 2008 r. żyjemy z ujemnymi stopami procentowymi w krajach Zachodu — czyli z ceną pieniądza niższą od zera. W Europie zdarzały się już negatywne ceny energii elektrycznej, gdy dotowane przez podatników wiatraki przeciążały sieci przesyłowe. Ale to jednak co innego niż sytuacja, gdy ktoś gotowy jest zapłacić za odbiór ropy naftowej, o którą przez ostatnie sto lat toczono krwawe wojny. Wątpliwe jest jednak, aby ujemne ceny stały się „nową normalnością” na rynkach surowcowych. Ropa naftowa — podobnie jak gaz ziemny — są towarami specyficznymi. W całości zużywają się w procesie produkcji, konsumowane są codziennie w ogromnych ilościach i wymagają specjalistycznej infrastruktury magazynowej. Nawet tysiące ton miedzi można przechować na podwórku, ale ropę czy gaz w przemysłowych ilościach już nie. Z tego powodu właściwie nie do wyobrażenia są ujemne ceny np. węgla czy metali przemysłowych. Gdyby ceny tych surowców miały się zbliżać do zera, to zapewne pojawi się praktycznie nieograniczony popyt.
Po drugiej stronie zera
Nie można jednak powiedzieć, że nic się nie stało i przejść do porządku dziennego nad ujemną (nawet jeśli przejściową) ceną ropy naftowej. Ujawnił się nowy rodzaj ryzyka inwestycyjnego, które do tej pory praktycznie nie występowało. Warto się przyglądać, jak ten chrzest bojowy przejdą popularne ETF-y oferujące tanią ekspozycję na surowce dostępną dla każdego. Już teraz część ETF-ów przerzuca się na bardziej odlegle (np. wrześniowe) kontrakty, co skutkuje potężnymistratami w ich wycenie (ponieważ sprzedają kontrakty tańsze i kupują droższe, co skutkuje tzw. super-contango). W efekcie powstaną ogromne rozbieżności w stopach zwrotu naftowych ETF-ów i samej ropy (to się nazywa tracking error), co może dodatkowo zniechęcić inwestorów indywidualnych. Przy okazji spektakularnie objawił się problem, który sprowadzić można do powiedzenia, że to ogon macha psem. Czyli że ceny najważniejszych surowców przemysłowych (i w mniejszym stopniu także rolnych) w większym stopniu zależą od decyzji inwestorów i stojących za nimi banków centralnych niż od gry popytu i podaży na realnie istniejący towar.
Bez rozwiązania tego problemu na dłuższą metę może być trudno utrzymać wiarygodność cen z wielkich giełd towarowych w Nowym Jorku czy Londynie. To ostatnie ryzyko dotyczy innego ważnego towaru: złota. Do marca 2020 r. niemal wszystkie kontrakty na złoto na nowojorskim Comeksie rozliczane były gotówkowo, choć posiadaczowi kontraktu przysługuje prawo do fizycznej dostawy. Pojawiły się jednak wątpliwości, czy w kryzysowej sytuacji w nowojorskich skarbcach wystarczy złota, aby pokryć zobowiązania z rynku terminowego. Gdyby faktycznie doszło do sytuacji, gdy właściciel kontraktu nie może otrzymać swojej sztabki, to cena kontraktu terminowego mogłaby spaść do zera, a ceny złota fizycznego zapewne wystrzeliłyby na orbitę. I wtedy „papierowe złoto” byłoby warte zero, a fizyczne byłoby niedostępne. Teraz do zera mogą zejść ceny „papierowej ropy”. Ale realna ropa przechowana w bezpiecznym miejscu ponownie stanie się wartościowa, gdy sytuacja gospodarcza wróci do normalności.