Obserwacja tsunami niepokoju i wyprzedaży, które zalewa rynki finansowe całego świata zmusza do szukania miejsca, w którym te fale powstały. Spadki indeksów na GPW i straty OFE i TFI prowadzą do większego niż zwykle zainteresowania się tym, co dzieje się na rynkach. Z pozoru sprawa jest prosta: lekceważenie ryzyka i bezmyślne udzielanie kredytów hipotecznych w USA, każdemu, komu (jak mówiło znane powiedzenie) „puls bije", doprowadziło do pęknięcia bańki spekulacyjnej, która rykoszetem uderzyła w instytucje finansowe na całym świecie. Rzeczywiście tak to wygląda, ale uważam, że stawiając taką diagnozę mówimy o objawach, a nie o przyczynach. Praprzyczyną jest deregulacja rynków finansowych i nieodpowiedzialna polityka Rezerwy Federalnej pod wodzą Alana Greenspana. To jednak temat na całkiem inne opowiadanie. Warto zastanowić się nawet nie nad tym, co było i co za chwilę się stanie, a nad tym, gdzie docelowo podążają światowe rynki finansowe.
Zacznijmy od tego, że Ben Bernanke, szef Rezerwy Federalnej (Fed) i administracja USA są grabarzami neoliberalizmu. Obecny kryzys pokazał, że USA, kolebka neoliberalizmu, stosuje rozwiązania nie tylko keynesowskie, ale wręcz socjalistyczne. Milton Friedman, gdyby żył, musiałby z rozpaczą patrzeć na bankructwo niektórych swoich pomysłów, które niestety zostały zrealizowane. Fed wraz z administracją USA podejmują decyzje o pomocy bankom, domom maklerskim i rynkom finansowym na skalę dotąd niespotykaną. Ratowanie Bear Stearns (ten bank inwestycyjny ma już 85 lat), czy Fannie Mae i Freddie Mac (para-rządowe firmy finansujące lub gwarantujące połowę kredytów hipotecznych w USA) kosztem pieniędzy podatnika musi rodzić mnóstwo pytań i wątpliwości. Wielu ekonomistów kręci głowami i zaczyna cichutko (na razie cichutko) twierdzić, że deregulacja sektora finansów poszła za daleko. Poszła tak daleko, że w chwilach kryzysów rynek nie jest się w stanie sam uleczyć. Niewidzialna ręka rynku okazała się być ręką nieistniejącą. Państwo musiało wkroczyć, bo inaczej światu (nie tylko USA) groziłaby recesja - być może gorsza od tej z lat 30. tych XX wieku. Zwolenników maksymalnej deregulacji, prywatyzacji i cięcia wydatków socjalnych muszę jednak pocieszyć: pacjent jeszcze nie umarł, chociaż choroba jest śmiertelna.
To, że świat idzie w złym kierunku widzi wielu ekonomistów, których jeszcze niedawno nikt nie posądzał o takie przekonania. Financial Times, w połowie maja, w artykule na pierwszej stronie („Köhler attacks markets „monster"") cytował wypowiedzi prezydenta Niemiec, Horsta Köhlera. Powiedział on między innymi, że „złożoność produktów finansowych i możliwość przeprowadzania transakcji z dźwignią finansową i z bardzo małym udziałem kapitału własnego pozwoliły na wzrost potwora ... . I dalej: „Ciągle czekam na jasne i głośne mea culpa. Jedyną dobrą rzeczą, która wynikła z tego kryzysu jest to, że dla każdej myślącej, odpowiedzialnej osoby stało się oczywiste, iż międzynarodowe rynki finansowe przemieniły się w potwora, któremu trzeba pokazać, gdzie jest jego miejsce". Warto przypomnieć, że Horst Köhler, członek CDU, był w końcu XX wielu prezesem EBOR, a w latach 2000 - 2004 szefował Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu - uważanego za fortecę myśli neoliberalnej. Takiemu człowiekowi nie można zarzucić, że krytykując rynki finansowe nie wie, co mówi, czy że kieruje się ideologią. Köhler jest w coraz większej grupie tych ekonomistów, którzy nie zamykają oczu na to, co dzieje się na rynkach finansowych. Po prostu powiedział, że król jest nagi. Odegrał rolę dziecka, ale czy został usłyszany? Nie wszędzie - to pewne.
Większość ekonomistów i analityków traktuje obecny kryzys jako cykliczne zaburzenie, które minie bez śladu. Dlaczego tak uważają? Dlatego, że „zawsze tak było". Mogą nie mieć racji. David Hume, osiemnastowieczny pisarz i filozof twierdził, że jeśli widziało się kolejno tysiąc białych łabędzi to nie znaczy, że nie ma czarnych. Jak to się ma do rynków finansowych? Otóż tak, że jeśli doświadczyło się wielu lat wzrostu indeksów i cen innych aktywów przerywanych kryzysami, to nie znaczy, że nie nastąpi coś (czarny łabędź), co tę serię przerwie. I to przerwie na czas dłuższy. Za każdym razem, kiedy słyszę ulubioną frazę wielu moich kolegów „w długim okresie na akcjach zawsze się zarabia" to rodzi się we mnie bunt. To twierdzenie nie jest nieprawdziwe - owszem, w bardzo długim terminie na akcjach się zarabia, ale... I to „ale" jest najważniejsze. Maynard Keynes mawiał, że w długim terminie wszyscy będziemy martwi i miał rację. Ludzie nie żyją tak długo jak żółwie na Galapagos i mają mniej czasu na czekanie.
Wystarczy rzut oka na japoński indeks Nikkei, który w 1991 roku wzrósł do poziomu 39.000 punktów, że by stwierdzić, że po 17 latach jest na poziomie o blisko 70 procent niższym. Nieco mniej spektakularnie wygląda amerykański NASDAQ. W 2000 roku przekroczył 5000 punktów, a teraz, po 8 latach jest na poziomie o 50 procent niższym. Kiedyś cena wrócą do poziomu sprzed załamania, ale będą inwestorzy, którzy po prostu nie doczekają. Wall Street Journal w artykule z 26 marca 2008 roku („Stocks Tarnished By 'Lost Decade'") zwraca uwagę na to, że w historii giełd zdarzają się okresy, w których inwestorzy (po odliczeniu inflacji i doliczeniu dywidend) nie zarabiają. Takich „straconych dekad" (zazwyczaj jednak jest to okres dłuższy niż 10 lat) było niedużo (lata 1929 - 1942, 1966 - 1982 oraz 1999 - do chwili obecnej), ale można sobie wyobrazić, co dzieje się w duszy inwestora, który przez kilkanaście lat nie zarabia na swojej inwestycji. Ilu z takich inwestorów po prostu zrezygnuje? Zresztą nie jest tajemnicą, że prawdziwych długoterminowych inwestorów trzeba ze świecą szukać. Owszem, każdy początkujący mówi, że chce inwestować w długim okresie, ale wystarczy kilka miesięcy spadków, żeby mu się odechciało czekania.
To, co obserwujemy na rynkach finansowych może być wynurzającym się dziobem czarnego łabędzie, ale niewykluczone, że sytuację jeszcze raz da się opanować. Sformułowanie „jeszcze raz" nie pojawiło się tutaj przypadkiem. Paul Volcker, szef Rezerwy Federalnej w latach 1979 - 87, najbardziej poważany ze wszystkich szefów Fed, powiedział w kwietniu, że „obecne trwający kryzys, jest kulminacją przynajmniej pięciu poważnych kryzysów finansowych w ciągu ostatnich 25 lat. Co pięć lat pojawia się załamanie. To wystarczająco mocne ostrzeżeni, żeby móc stwierdzić, że w coś w podstawach sytemu nie gra". Rzeczywiście, Paul Volcker ma rację. W 1987 roku indeks DJIA spadł w czasie jednej sesji o 22,6 procent, w 1994 przeżywaliśmy „tequila crisis", czyli kryzys w Meksyku, w latach 1997/98 wpadliśmy w kryzysy azjatycki i rosyjski, w 2000/2001 roku pękła bańka internetowa i pojawił się kryzys argentyński, a w 2007 rozpoczął się obecny kryzys. Nawet jeśli uda się go jakoś opanować, to trzeba będzie natychmiast postawić pytanie: kiedy i z jakiej przyczyny wybuchnie następny?
Można nawet poszukać miejsca, w którym wybuchnie. Oczywistym kandydatem, jest rynek surowcowy, gdzie nadmuchane przez fundusze bańki spekulacyjne ciągle rosną. Kiedyś pękną co z pewnością doprowadzi do wielu zawirowań. Jest jednak miejsce zdecydowanie bardziej interesujące. Już w 2002 roku Warren Buffet ostrzegał, że szybko rosnący i kompletnie nieuregulowany rynek (niektórzy ekonomiści określają go nawet mianem "szarego" rynku) instrumentów pochodnych (derywatywów) doprowadzi w końcu do olbrzymiego kryzysu. To właśnie o derywatywach mówił prezydent Niemiec ostrzegając przed skutkami transakcji „z dźwignią finansową i z bardzo małym udziałem kapitału własnego". Na przykład na rynku walutowym wystarczy położyć depozyt w wysokości 10 tysięcy dolarów, żeby skorzystać na ruchu ceny jednego miliona dolarów.
W 2002 roku, Bank for International Settlements (BIS) szacował ten rynek na nieco ponad 100 bilionów USD. W 2007 roku było to już prawie 600 bilionów. Liczba jest ogromna, więc, żeby ją przybliżyć, dwa porównania. To około 40 rocznych PKB USA lub ponad 1000 lat PKB Polski. Ekonomiści szacują, że wystarczy dwa procent nietrafionych inwestycji, żeby podziałała zasada domina i cały ten system pustego pieniądza się załamał. Wtedy żaden Fed, czy nawet skoordynowana akcja banków centralnych by już nie pomogły i świat nie uniknąłby olbrzymiego kryzysu. Oczywiście, znajdą się ekonomiści, którzy będą twierdzili, że nie ma zagrożenia, że derywatywy nie grożą światu i podadzą dziesiątki powodów uzasadniających tę tezę. Problem w tym, że zawsze znajdowali się tacy ekonomiści, a kryzysy jednak wybuchały. Zresztą nie ma chyba człowieka, który wie wszystko o rynku derywatywów. Nawet Ben Bernanke w sierpniu zeszłego roku spotkał się z zarządzającymi funduszami hedżingowymi, w celu uzupełnienia wiedzy na ten temat.
Nie tylko na tym rynku kapitały szukają miejsca na nieregulowaną (i bardzo ryzykowną) działalność. Pamiętamy wszyscy chorobę „enronitis", czyli kreatywną księgowość, którą spółki oszukiwały inwestorów. W celu przeciwdziałania takim praktykom został uchwalony w USA Sarbanes-Oxley Act. Pomogło? Trochę tak, ale kapitały zaczęły unikać rynku publicznego i handlować akcjami na specjalnie do tego utworzonych rynkach private equity. Działają one w oparciu o prawo uchwalone przez amerykańską komisję papierów wartościowych (SEC rule 144 a). W dużym uproszczeniu: na takich platformach mogą handlować „kwalifikowani inwestorzy instytucjonalni" (QIB), którzy mają aktywa większe niż 100 mln USD, spółka może sprzedawać akcje takim QIB pod warunkiem, że jest ich mniej niż 499. Na takich platformach nie obowiązuje Sarbanes-Oxley Act i nie ma obowiązku ujawniania wielu informacji, które muszą podawać spółki publiczne. To jest taka giełda dla elit. Od 2002 roku ten „rynek 114A" zwiększył się siedmiokrotnie. W pierwszej połowie 2007 szacowano jego wielkość na 1500 mld USD. W 2006 roku oferty publiczne miały wartość 154 mld, a oferty na tym, nieregulowanym rynku już 162 mld. Te wartości zmieniają się błyskawicznie - na niekorzyść rynku publicznego. Dzięki temu zwiększają się obszary niekontrolowanego kapitału, a im ten obszar jest większy tym bardziej rośnie zagrożenie.
Przyszedł czas, żeby wyjaśnić dziwny tytuł tego artykułu. Nie mogę zakładać, że wszyscy pamiętają balladę Goethego „Uczeń czarnoksiężnika", więc muszę ją streścić. Tytułowy uczeń został sam w chałupie i postanowił się wykąpać. Nie chciało mu się nosić wody, a nauczył się już zaklęcia, które powodowało, że ożywała miotła i wiadrami nosiła wodę ze źródła. Niemądry uczeń zapomniał jednak, że nie zna zaklęcia odsyłającego miotłę do kąta. Światu groził potop, ale na szczęście wrócił czarnoksiężnik i do potopu nie doszło. My też uruchomiliśmy proces liberalizacji rynku finansów (i nie tylko finansów), nad którym ewidentnie straciliśmy kontrolę. Niestety, nie ma czarnoksiężnika, który zna zaklęcie przerywające ten bieg od kryzysu do kryzysu. Gorzej - być może nawet nie ma takiego zaklęcia.
Jakie z tego wnioski? Po pierwsze pocieszmy się, że co prawda następny kryzys może być gorszy, ale być może wymusi zmiany. Bez kryzysu nie da się ich bowiem wprowadzić w życie. Na przykład próba regulacji rynku derywatywów może doprowadzić właśnie do potężnych zaburzeń na rynkach. Skoro nikt nie wie, jak się do tego zabrać to nie będzie odważnych, żeby zaryzykować. Drugi wniosek jest bardziej „użytkowy". Nie można położyć się i czekać na kryzys. Szkoda czasu. Trzeba inwestować, ale kierując się rozsądkiem. Pamiętając o tym, że nim gruby schudnie to chudy umrze trzeba lokować kapitały w jak największych instytucjach. Warto też korzystać z porad fachowców pamiętając jednak o tym, że i oni nie są nieomylni. Poza tym im starsi się stajemy tym bardziej bezpieczne inwestycje należy wybierać (a są takie, które dają maksimum bezpieczeństwa), bo jeśli trafimy na „straconą dekadę" to możemy nie doczekać na odzyskanie pieniędzy. Naczelną zasadą powinno być też zróżnicowanie (dywersyfikacja) inwestycji. Zgodnie z angielskim powiedzeniem nie wolno wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Jeśli będziemy stosowali się do tych prostych zasad to nawet wielki kryzys dużej szkody nam nie wyrządzi.
