Europa stoi przez wielką szansą, polegającą na możliwości przejęcia części kapitału, który nie zostanie zainwestowany w Stanach Zjednoczonych z powodu obaw o stabilność tamtejszych instytucji i zobowiązań. Ale też dlatego, że Amerykanie mają już dosyć finansowania swoich wydatków oszczędnościami pochodzącymi z innych krajów. Natomiast idea, że teraz szybko w Unii Europejskiej, a bardziej konkretnie w strefie euro, powstanie unia fiskalna i unia kapitałowa jest abstrakcyjna. Dobrze by było, żeby twórcy takich koncepcji zwrócili większą uwagę na rzeczywistość społeczną, a nie tylko teorię.
Jak duża i historyczna szansa stoi przed Europą pokazali Olivier Blanchard i Angel Ubide w analizie pt. „Now is the time for Eurobonds: A specific proposal” opublikowanej przez Peterson Institute of International Economics. Pierwszy z autorów jest wpływowym francuskim makroekonomistą, drugi pracuje w znanym funduszu hedgingowym Citadel.
Piszą oni tak: „Biorąc pod uwagę nową sytuację geopolityczną, panuje powszechna zgoda, że Europa musi osiągnąć autonomię strategiczną, w tym autonomię finansową. Teraz jest na to odpowiedni moment. Globalni inwestorzy coraz częściej kwestionują solidność, bezpieczeństwo i stabilność dolara, i zaczęli przeważać globalne portfele w stronę innych walut. Stworzenie głębokiego i płynnego rynku euroobligacji zapewniłoby inwestorom poszukiwany przez nich bezpieczny instrument. Zaniechanie działania teraz oznaczałoby zmarnowanie historycznej szansy na obniżenie kosztu finansowania europejskiego długu publicznego, a w dalszej perspektywie – również europejskiego kapitału prywatnego”.
Rynek euroobligacji oznacza w istocie, że obligacje poszczególnych krajów zostałyby zastąpione w całości – lub dużej części – obligacjami wspólnymi całej strefy euro. Obniżyłoby to oprocentowanie i koszty finansowania krajów strefy, ale też przyciągnęłoby na europejski rynek kapitałowy generalnie większą pulę kapitału portfelowego. A zatem ostatecznie byłby to też kluczowy etap w budowie dużego, europejskiego rynku kapitałowego, konkurującego z amerykańskim. Osiągnięcie takiego etapu mogłoby znacząco wzmocnić europejskie innowacje.
Wprawdzie Polski by to nie dotyczyło, ale wdrożenie takiego rozwiązania mogłoby na wiele sposobów wpłynąć też na naszą gospodarkę. Po pierwsze, z transkontynentalnego ruchu kapitału do Europy też by nam coś skapnęło. Po drugie, bilans kosztów i zysków z akcesji do euro mógłby stać się znacznie bardziej korzystny.
Jest tylko jeden kłopot z tą propozycją, można powiedzieć kłopot pierworodny tego typu koncepcji od początku istnienia strefy euro. Ona się nie wydarzy, jest wyłącznie możliwa w teorii – teorii wybrakowanej, która rzeczywistość ekonomiczną traktuje niezależnie od społecznej i politycznej.
Wspólny dług nie jest wyłącznie instrumentem finansowym, ale jedną z najwyższych form integracji politycznej. To zwykle jest pomijanie w analizach ekonomicznych. Dług publiczny jest traktowany jako bezpieczny, gdy stoi za nim silna gospodarka oraz suwerenny rząd mający zdolność opodatkowania. Zdolność opodatkowania wynika z władzy politycznej, której istotną jest z kolei aparat siły. Unia Europejska nie dysponuje i nie będzie dysponować najważniejszymi atrybutami władzy jeszcze bardzo długo, dopóki nie nastąpi jakaś totalna rewolucja polityczna. Bruksela nie ma żadnych możliwości egzekwowania swoich należności, poza presją finansową na słabsze kraje. Małe emisje obligacji gwarantowane przez całą UE są oczywiście możliwe, ale uwspólnotowienie długu byłoby przekroczeniem Rubikonu i mogłoby się wydarzyć wyłącznie jako element głębokiej integracji politycznej.
W USA uwspólnotowienie długu, czyli słynny moment hamiltonowski, nastąpiło po wprowadzeniu konstytucji, która po długich bataliach politycznych wprowadzała centralną władzę z szerokimi kompetencjami. Europa jest od takiej integracji coraz dalej, a nie coraz bliżej. Na znaczeniu systematycznie zyskują partie polityczne domagające się powrotu kompetencji na poziom krajowy, w Polsce nawet proeuropejska Koalicja Obywatelska stała się w wielu aspektach eurosceptyczna.
Taki rozdźwięk między aspiracjami i rekomendacjami ekonomicznymi, a rzeczywistością polityczną jest niestety coraz częstszy. Wydaje się, że jest on wynikiem fragmentaryzacji wiedzy i nadmiernej specjalizacji ekspertów. Ekonomiści uważają, że nie powinni dotykać sfery politycznej, ponieważ leży ona poza obszarem ich wiedzy. Kończy się to niestety rosnącą izolacją ekspertów od świata polityki, co pogłębia nieufność obu stron do siebie.
To wszystko nie oznacza, że Europa nie może przechwycić części kapitału, który będzie szukał alternatywy dla USA. Ale musi to zrobić w obecnym kontekście instytucjonalnym.
