Wysoka inflacja ma tę cechę, że prowadzi do wielu konfliktów, których rozwiązanie jest coraz trudniejsze. Jednym z takich problemów jest to, co zrobić z płacą minimalną w warunkach wysokiej inflacji. Biznes i wielu ekonomistów powie: trzymać w ryzach, nie dolewać oliwy do ognia. Problem polega jednak na tym, że niepodnoszenie płacy minimalnej w tempie inflacji zubaża dużą część pracowników, którzy nie mają wystarczającej siły przetargowej. Może to też stanowić transfer od uboższych pracowników do właścicieli firm. Jak to rozwiązać?

Prawda jest taka, że nie ma jednej optymalnej odpowiedzi. Mamy dwie modelowe drogi, które możemy wybrać, i każda ma pewne wady lub zalety. Jestem zwolennikiem ograniczenia podwyżek płacy minimalnej, ale chcę pokazać różne konsekwencje różnych wyborów i przejrzyście wytłumaczyć moją preferencję.
Pierwsza droga to jest ograniczenie podwyżek płacy minimalnej w celu zahamowania nominalnej presji płacowej i ograniczenia powstrzymania oczekiwań inflacyjnych. Sądzę, że w takich warunkach spadek inflacji w Polsce byłby szybszy. Nie tylko dlatego, że cała siatka płac ruszałaby się wolniej w górę i słabiej przenosiła na ceny, ale też dlatego, że rząd wysłałby mocny sygnał do wszystkich podmiotów gospodarczych, że jest zdeterminowany do ograniczenia inflacji różnymi kanałami. Nie tylko kanałem podnoszenia stóp procentowych, ale też prób koordynacji zachowań firm i pracowników. Myślę, że wzmocniłoby to przekonanie ludzi, że inflacja może na serio spadać, że cała polityka publiczna jest zaangażowana w ten cel.
Ale ta droga ma swój koszt. Prawdopodobnie realne wynagrodzenia wielu pracowników będą w takim scenariuszu przez pewien czas niższe. Żyjemy w czasach bardzo wysokich zysków firm i spadających wynagrodzeń realnych pracowników, co stopniowo budzi coraz więcej sprzeciwu społecznego. Wystarczy spojrzeć na problemy wizerunkowe takich branż, jak deweloperzy, którzy coraz częściej muszą tłumaczyć się w mediach z wysokich zysków. Niepodnoszenie płacy minimalnej ponad inflację to sygnał w rodzaju: drodzy pracownicy, wiemy, że wielkie firmy mają duże zyski, ale nie za bardzo mamy instrumenty, by na nie wpływać, więc musimy zacząć od was.
Jest więc też druga droga — podniesienie płacy minimalnej co najmniej o wskaźnik inflacji lub wyżej. W takich warunkach ogólna wysokość płac nominalnych będzie wyższa, bo przecież podwyżki na dole siatki płac w jakiejś mierze oddziałują też na jej górne poziomy, choć najwięcej zyskają pracownicy mało zarabiający.
Tylko tu jest pewien problem, innego rodzaju niż w pierwszym przypadku. Podnoszenie płac o 14-15 proc. rocznie w kraju, w którym realna wydajność pracy rośnie w tempie 2-4 proc. rocznie, musi być proinflacyjne. Jeżeli nominalny koszt wytworzenia na przykład jednego krzesła rośnie o 14-15 proc. rocznie, to cena tego krzesła nie może rosnąć o 2-3 proc. rocznie. Więc na tej drodze rząd (i bank centralny) muszą się zgodzić na wyższą inflację lub znaleźć sposób, by powstrzymać firmy przed podnoszeniem cen. Jedyny sposób, by powstrzymać przed tym firm, to radykalnie schłodzić popyt — podnieść stopy procentowe jeszcze bardziej i ograniczyć deficyt fiskalny państwa. To oczywiście musi skończyć się wyższym bezrobociem, ponieważ firmy nie mogąc podnieść cen będą redukować marże i te najmniej wydajne, najsłabiej zorganizowane lub znajdujące się w cyklicznych branżach będą musiały zwalniać ludzi.
W tej drodze komunikat wysłany przez rząd byłby następujący: drodzy obywatele, podnosimy wynagrodzenia najmniej zarabiających, ale jednocześnie obiecujemy, że uniemożliwimy firmom podnoszenie cen i akceptujemy, że część ludzi straci przez to pracę.
Obie drogi są trudne. Ja wybrałbym pierwszą i jednocześnie szukał sposobów, by ludziom zubożonym inflacją rekompensować straty — nie wykluczam nawet jakiejś podwyżki podatków korporacyjnych w celu sfinansowania transferów. Sądzę, że druga droga jest bardziej ryzykowna, bo może skończyć się ostatecznie większym spowolnieniem gospodarki, mniejszymi inwestycjami i większą utratą długookresowego potencjału.