PB przeanalizował dane dotyczące wypełnienia zbiorników retencyjnych przez kilka ostatnich dni. W piątek, 13 września, do zarządzanego przez Wody Polskie zbiornika Topola na Nysie Kłodzkiej dopływało 11,45 m sześc./s wody, a odpływało niewiele więcej, bo 12,2 m. Dzień później dopływ wynosił już 153,15 m sześc./s, a odpływ 136,55 m. Zbiornik wciąż miał jednak znaczną rezerwę do wykorzystania (liczoną jako iloraz aktualnej i wymaganej rezerwy powodziowej razy 100), sięgającą 111 proc. 15 września natomiast dopływ do zbiornika Topola wynosił 529 m sześc./s, odpływ 473 m, a pojemność do wykorzystania spadła do 17 proc. Danych na 16 września nie ma, bo zbiornik pękł. Wcześniej pękła także tama w Stroniu Śląskim.
Nieco inaczej wyglądała sytuacja w zbiorniku Nysa także administrowanym przez Wody Polskie. W piątek odpływ i dopływ przekraczały nieco 30,8 m sześc./s, a wskaźnik pojemności do wykorzystania sięgał aż 136 proc. Dzień później do zbiornika dopływało już 166,22 m, ale wciąż odpływało tylko 35 m. W niedzielę dopływ wynosił już 758,2 m, odpływ 391,67 m, a pojemność do wykorzystania spadła do 59 proc. 16 września odpływ zaczął przewyższać dopływ, by kolejnego dnia obie wielkości zrównały się na poziomie ponad 880 m przy rezerwie do wykorzystania na poziomie 80 proc.
Nyskie media już w piątek pytały Wody Polskie, dlaczego nie zwiększają rezerwy powodziowej, a przedstawiciele rządowej instytucji zapewniali, że nie było takiej potrzeby. Teraz przedstawiają nieco szersze wyjaśnienie. Podkreślają, że już od 12 września od godziny 12 zwiększyły odpływ ze zbiornika Nysa z 10 msześc./s poprzedniego dnia do 35 m (czyli zbliżonym do dopływu). "W czwartek 12.09 i piątek 13 września zbiorniki w kaskadzie Nysy Kłodzkiej (Topola, Kozielno, Otmuchów, Nysa) miały prawie 180 mln m3 zabezpieczonej rezerwy powodziowej. Ze względu na przeciwdziałanie zakwitowi złotej algi dotychczas zbiorniki zrzucały wodę w określonym przepływie zgodnie z zaleceniami Międzyresortowego Zespołu ds. Odry. W piątek 13 września prognozy meteorologiczne i hydrologiczne uległy radykalnej zmianie, jednak nadal wskazywały, że wystąpi niski stan wód powodziowych, który zmieści się w korytach rzek. W rzeczywistości w dniach 12-16 września (czwartek-poniedziałek) suma maksymalnych opadów w Kotlinie Kłodzkiej) przekroczyła 300 mm, a modele pokazały, że wody powodziowe w Kotlinie przekroczą lokalnie stan przepływów w rzekach dla wód 0,5% (czyli prawdopodobieństwo raz na 200 lat), tj. więcej niż pokazywały wcześniejsze prognozy" - czytamy w informacji opublikowanej przez Wody Polskie.
Brak znaczącego zwiększania odpływów w stosunku do dopływów przed nadejściem wielkiej wody dziwił także ekspertów.
— Prognozy modelowe o ryzyku wystąpienia katastrofalnych opadów atmosferycznych były znane ponad tydzień przed ich wystąpieniem. Wody Polskie nie widziały jednak potrzeby zwiększenia rezerwy — mówi dr hab. inż. Tomasz Kowalczyk, kierownik Katedry Kształtowania i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu.
Sterowanie zbiornikami odbywa się jednak na podstawie tzw. instrukcji.
— Są to dokumenty, które zakładają sztywne ramy postępowania, czyli utrzymywanie procentowej rezerwy, wielkość zrzutu wody, rozpoczęcie napełniania zbiorników itp. Okazuje się, że są niedostosowane do sytuacji oraz dynamiki zmian takich jak np. awaria w Stroniu Śląskim. W efekcie dochodzi do rozpaczliwych akcji ratunkowych, awaryjnych zrzutów wody itp. — twierdzi ekspert.
Innymi słowy, rządowe instytucje działają według procedur, ale nie udało się im przewidzieć, że niektóre urządzenia przeciwpowodziowe nie wytrzymają tak dużej i gwałtownej fali powodziowej.
Przedpowodziowy odpływ
Zresztą zbiorniki, z których odprowadzano sporo wody przed powodzią, także niekiedy nie wytrzymywały jej naporu, stając się problemem dla administratorów i mieszkańców. Spółka Tauron Ekoenergia np., która dokonywała sporych zrzutów wody przed powodzią, i tak silnie odczuła skutki fali powodziowej związane min. z zalaniem jej elektrowni wodnych. W piątek, 13 września, dopływ do zarządzanego przez spółkę zbiornika Lubachów na Bystrzycy wynosił 1,7 m sześc./s, a odpływ aż 8,1 m. 15 września natomiast dopływ sięgał 58,92 m, ale trudna sytuacja powodziowa w regionie pozwoliła na odpływ 35,74 m. Pojemność powodziowa do wykorzystania była wówczas jeszcze na poziomie 41 proc., jednak wkrótce woda ze zbiornika przelała się przez tamę przy elektrowni wodnej, płynąc w kierunku zarządzanego przez Wody Polskie zbiornika Mietków i zagrażając zalaniem wrocławskiego osiedla Marszowice. Sytuacja stała się zarzewiem konfliktu między Tauronem a Wodami Polskimi. Bez odprowadzenia wody przed falą wezbraniową mogło być jednak gorzej.
Energetyczna spółka odprowadzała przed powodzią wodę nie tylko z tak niewielkich zbiorników jak Lubachów, ale także z tak dużych jak Pilchowice na rzece Bóbr, który wypełnił się niemal po brzegi. W piątek dopływ wynosił 10,6 m sześc./s, odpływ był trzykrotnie większy, a zbiornik miał 118 proc. pojemności powodziowej do wykorzystania. Dwa dni później dopływ sięgał 393,1 m, kontrolowany odpływ 165,88 m, a pojemność powodziowa spadła do 28 proc. Katastrofa była o włos. Mieszkańców Pilchowic dobrowolnie ewakuowano w niedzielę, a władze pobliskiego Wlenia alarmowały, że przegrały walkę z wielką wodą. Gdyby nie przedpowodziowy odpływ, mogło być gorzej.
Budować czy nie budować
Politycy, eksperci i przedsiębiorcy zastanawiają się, co zrobić, by podobne problemy już się nie powtórzyły. Zdaniem Piotra Kledzika, prezesa firmy PORR, konieczne jest zwiększenie inwestycji w budowę zbiorników retencyjnych. Zbudowany przez firmę w Kotlinie Kłodzkiej zbiornik Roztoki poradził sobie bardzo dobrze, więc potrzeba więcej takich obiektów.
Warto przypomnieć, że kilka lat temu w Kotlinie Kłodzkiej planowano budowę dziewięciu zbiorników, którą miał sfinansować Bank Światowy. Projektowi sprzeciwiali się jednak mieszkańcy, z których wielu było zagrożonych wysiedleniem, ekolodzy oraz politycy zarówno z Platformy Obywatelskiej, jak też Prawa i Sprawiedliwości. W 2019 r. plan trafił do zamrażarki, a obecnie w mediach społecznościowych na jego oponentów wylewa się fala hejtu.
Część ekspertów nadal jednak uważa, że budowa zbiorników retencyjnych nie jest antidotum na powódź.
— Wątpliwe jest to, czy kilka kolejnych rozwiązałoby problem. Należy rozważyć ograniczenie możliwości rozwoju zabudowy na terenach zagrożonych, a nawet podjąć decyzję o wysiedleniach w krytycznych lokalizacjach. To jest brutalna, radykalna, ale najskuteczniejsza metoda adaptacji do skutków zmiany klimatu. Doliny cieków powinny stanowić suche zbiorniki, poldery przyjmujące okresowo wielką wodę. Mogą stanowić jednocześnie tereny cenne przyrodniczo i być efektywnie wykorzystywane rolniczo pod warunkiem uwzględnienia rekompensat za okresowe straty w uprawach — twierdzi Tomasz Kowalczyk, podkreślając, że niektóre zbiorniki uważano za przewymiarowane, a i tak nie uchroniły przed powodzią.
Wiele więc wskazuje na to, że zarówno budowa kolejnych zbiorników, jak też renaturyzacja dolin niesie ryzyko wysiedleń.