Inwestorzy też mają marzenia. I to niekoniecznie dotyczące pieniędzy. A nic tak nie pobudza marzeń, jak załogowy lot w kosmos. Po raz pierwszy od niemal 10 lat astronauci polecieli na orbitę z terytorium Stanów Zjednoczonych. Co więcej, był to pierwszy załogowy lot w kosmos statkiem wybudowanym przez prywatną firmę. Ta firma to SpaceX, prywatny biznes znanego inwestora Elona Muska. Ten sam człowiek stoi za historią Tesli. Firmy, która w XXI w. postanowiła odkurzyć zarzuconą sto lat wcześniej ideę napędzania samochodów silnikiem elektrycznymi.

„Jeśli Elon potrafi wysłać ludzi na orbitę, to chyba poradzi sobie z połączeniem samochodu z odkurzaczem” — tak mogli pomyśleć inwestorzy.
Tesla na orbicie
Patrząc na giełdowe dokonania Tesli, entuzjaści widzą motoryzacyjną rewolucję i urzeczywistnienie się marzenia o masowo produkowanym aucie elektrycznym, które będziemy mogli naładować z domowego gniazdka. Do którego prąd popłynie z paneli słonecznych. Sceptycy widzą jednak giełdowy balon, typowy objaw technologicznej bańki kuszącej inwestorów wizją świetlanej przyszłości, lecz cały czas przynoszącej wielomiliardowe straty. To, co w ostatnich miesiącach dzieje się na akcjach Tesli, można jednak uznać za czyste szaleństwo. Jeszcze nieco ponad rok temu walory Tesli były wyceniane na niespełna 200 USD po spadku z prawie 400 USD 12 miesięcy wcześniej. Wydawało się wtedy, że czar Elona Muska powoli traci swą moc i że rosnąca konkurencja na rynku aut elektrycznych zagoni do kąta motoryzacyjnego beniaminka. Tym bardziej że wokół samego Muska zbierały się czarne chmury po skandalu z twittem o zdjęciu Tesli z giełdy po cenie 420 USD za akcję (słynne „funding secured”).
Ale w październiku z kursem Tesli zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Akcje zaczęły coraz szybciej drożeć, w lutym dochodząc do prawie 900 USD. Po koronawirusowym krachu, który zniósł notowania kalifornijskiej spółki do 360 USD, na walorach Tesli rozpoczęło się istne szaleństwo. W czerwcu ich notowania dotarły do 1000 USD, a 7 lipca osiągnęły absolutny rekord na poziomie 1390 USD. Przy tym kursie wartość rynkowa Tesli sięga astronomicznego poziomu 254 mld USD. To więcej niż w przypadku Toyoty, przeszło 10-krotnie więcej niż warty jest Ford i 7-krotnie więcej niż General Motors. Czyli firmy o ponadstuletniej historii, wytwarzające miliony aut rocznie, generujące setki miliardówdolarów sprzedaży i miliardy dolarów przepływów finansowych z działalności operacyjnej.
Jak solidne fundamenty
Dla porównania, Tesla wytwarza w granicach stu tysięcy aut kwartalnie i od kilku kwartałów wzrostowa tendencja w produkcji praktycznie wyhamowała (i to jeszcze przed lockdownami, które zmusiły Elona Muska do zamknięcia fabryki). Tesla od lat notuje straty na poziomie netto — w roku 2019 było to 862 mln USD. Przez poprzednie pięć lat skumulowana strata netto Tesli wyniosła 5,36 mld USD. Owszem, w poprzednich kwartałach kalifornijska spółki zaczęła wykazywać dodatnie przepływy finansowe i zysk EBITDA, ale zasadniczo inwestorzy wciąż muszą dopłacać do tego biznesu.
Mimo kiepskiego stanu finansów i stagnacji sprzedaży część analityków z Wall Street oszalała na punkcie Tesli. W ostatnich dniach ręcznik na ring rzucili nawet najwięksi sceptycy. Adam Jonas z banku Morgan Stanley, który wciąż utrzymuje rekomendację „sprzedaj”, niedawno podniósł cenę docelową akcji Tesli z 1200 USD do 2070 USD w scenariuszu optymistycznym. Jednakże w scenariuszu bazowym wciąż zakłada przecenę akcji do 650 USD. Problemy ze zrozumieniem teslowego fenomenu zdradza też inny sceptyk — Brian Johnson z Barclaysa. Jego zdaniem walory Tesli warte są „zaledwie” 300 USD, ale mimo to fundamentalnie przewartościowane papiery spółki Elona Muska mogą jeszcze podrożeć.
„W najbliższych tygodniach nie widzę niczego, co mogłoby powstrzymać wzrost kursu Tesli (…) Nasi niedźwiedzi przyjaciele powinni pozostać w schronieniu swoich jaskiń” — napisał Brian Johnson.
To typowy przykład bezradności analityka, który nawet przy przyjęciu najbardziej optymistycznych założeń nie jest w stanie uzasadnić tak wysokiej wyceny waloru. Konsens analityków z Wall Street zakłada, że pomimo koronakryzysu w 2020 r. Tesla dostarczy na rynek 451 tys. aut. Byłby to rezultat o 23 proc. lepszy niż w 2019 r. Przy tych założeniach oczekiwania tegorocznego zysku przypadającego na każdą akcję Tesli wynoszą 30 USD. Oznacza to, że kalifornijska spółka wyceniana jest obecnie na 46-krotnośćoczekiwanych tegorocznych zysków. Według klasycznych zasad wyceny jest to typowy przejaw bańki inwestycyjnej. Rzecz w tym, że teslomaniacy operują w znacznie dłuższym horyzoncie czasowym. Adam Jonas, uzasadniając swój optymistyczny scenariusz (ten z wyceną 2070 USD za akcję), zakłada, że w roku 2030 (!) Tesla sprzeda 6 mln samochodów przy bardzo „grubej” marży EBITDA na poziomie 20 proc. Dla porównania, w przypadku Toyoty wskaźnik ten w poprzednim roku obrotowym wyniósł 13,5 proc.
Tesla wisienką na torcie MAGA
Tesla jest może najbardziej spektakularnym, ale z pewnością niejedynym przejawem inwestycyjnej manii. Niedaleko od niej leży warty 217 mld USD Netflix, którego inwestorzy wyceniają na niemal 100-krotność zysków za ostatnie cztery kwartały. Absolutne wariactwo panuje na walorach Amazona, którego akcja kosztuje już ponad trzy 3000 USD. Jeszcze na początku roku było to niespełna 1900 USD. Cały Amazon wyceniany jest na ponad 1,5 bln USD, co stanowi równowartość… 143-krotności zysku netto za poprzednie cztery kwartały. To właśnie tego typu spółki napędzają koronawirusową hossę na Wall Street. To dzięki nim Nasdaq bije historyczne rekordy, a S&P500 się do tego przymierza. Bez akcji MAGA (czyli Microsoftu, Amazona, Google’a i Apple’a) mówilibyśmy tylko o giełdowym odbiciu, a nie ustanawianiu historycznych rekordów. Każda ze spółek MAGA jest już warta ponad 1 bln USD. Nie trzeba jechać na Wall Street, aby zobaczyć podobną historię.
Na polskim rynku odpowiednikiem Tesli są spółki fotowoltaiczne. Giełdowa wycena notowanego na rynku NewConnect Columbusa sięga 2,7 mld zł (a kilka dni temu wynosiła nawet 3 mld zł) i jest wyższa niż dwóch spółek z indeksu WIG20. A mówimy tu o firmie, która w 2019 r. wygenerowała niespełna 12 mln zł zysku netto przy 204 mln zł przychodów. Nawet jeśli inwestorzy wierzą w świetlaną (nomen omen) przyszłość fotowoltaiki czy elektromobilności, to nadzieje wkalkulowane w tak wysoko wyceniane akcje bardziej przypominają marzenia niż rozsądną kalkulację. A to w inwestowaniu może przynieść bolesne rozczarowanie.