Ignacy Morawski: Przyszedłeś, widzę, z kilkoma książkami. Co cię inspiruje w książkach i dlaczego?
Ernest Pytlarczyk: Dużo książek, które czytam, polecili mi ludzie, z którymi mam kontakt. Zdarza się, że dostaję książki w prezencie i wtedy staram się czytać przynajmniej jakieś rozdziały. Na przykład, choć generalnie unikam książek poradnikowych, ostatnio przeczytałem „Liderzy jedzą na końcu” Simona Simeka, ponieważ otrzymałem ją od koleżanki.
A ty jesz na końcu? Simek w swojej książce pisze, że lider musi najpierw troszczyć się o zespół, a dopiero na końcu o samego siebie.
Myślę, że dużo rzeczy, które napisał, dostrzegam u siebie. Jakkolwiek patetycznie by to brzmiało, trzeba dbać o interesy swoich ludzi — oni są twoją drużyną, oni na ciebie pracują, zasługują na to, by ich traktować jak najlepiej i stawiać na pierwszym miejscu. Własny interes jest na końcu. Z książek poradnikowych czytałem ostatnio „From Zero to One” Petera Thiela, czyli coś, czego pewnie sam bym nie kupił. A inna rzecz to „Outlive” Petera Atii. Ponieważ moim hobby jest bodybuilding, więc odżywianie zawsze jest wyzwaniem, a to gość, który jest praktykiem, jeżeli chodzi o trening, zdrowy styl życia, odżywianie, więc to mi sprawiło frajdę, mimo że sam bym się czytelniczo w takie dziedziny nie zapuścił. Doceniam jednak prezenty.
Ale w książkach, które przyniosłeś, nie ma poradników. Co jest pierwsze? Widzę Barry’ego Eichengreena — historyka gospodarki.
Tak, dzięki Stefanowi Kawalcowi przeczytałem chyba wszystko Eichengreena. Ta książka to „Golden Fetters: The Gold Standard and the Great Depression, 1919-1939”, będzie prawdopodobnie wydana niedługo w języku polskim. To jest istotny temat, ponieważ książka dotyczy standardu złota, a można doszukiwać się wspólnych cech systemu pieniężnego opartego na złocie i strefie euro. Ja może mam trochę inne wnioski niż Barry Eichengreen, ale jest parę rzeczy, które mnie naprowadzają na istotne wątki. Na przykład koordynacja. Standard złota dobrze działał, jeżeli była koordynacja między bankami centralnymi. Wbrew pozorom to nie jest tak, że tylko Bank Anglii był najważniejszy, tylko te wszystkie banki ze sobą współpracowały, a kiedy w czasie wielkiego kryzysu ta współpraca stanęła pod znakiem zapytania, kryzys stał się głębszy. Patrząc na współczesność, ta współpraca między krajami jest chyba czymś, co uratowało strefę euro. Konstrukcja strefy jest obarczona tym, że polityka pieniężna nie może reagować na asymetryczne szoki, czyli takie, które dotykają różne kraje w różnym stopniu. Bank centralny reaguje tylko na wspólne szoki. Ale okazało się, że koordynacja polityk była możliwa, że kraje wspólnie podejmowały decyzje, jak rozkładać koszty, więc w stosunku do standardu złota strefa jest jednak tworem doskonalszym.
Napisałeś ze Stefanem Kawalcem książkę „Paradoks euro”, w której krytykowaliście sposób funkcjonowania strefy euro i argumentowaliście, że najlepiej by było dla Europy, gdyby Niemcy z niej wyszły.
Tak, tylko nie przesądzaliśmy ze Stefanem, czy jest prawdopodobne, że Niemcy wyjdą. Euro nie jest konceptem ekonomicznym, tylko politycznym, co powoduje, że dopóki politycy będą twierdzili, że warto utrzymać euro, to ono będzie istniało. Politycznie nie ma obecnie siły, która by miała na tyle duży mandat, żeby wychodzić z euro w jakimkolwiek kraju. Nawet we Włoszech, gdzie jest najwięcej dowodów na to, że wspólna waluta jest obciążeniem. W latach 80. i 90., po kryzysach ERM (Exchange Rate Mechanism — mechanizm stabilizowania kursów walutowych istniejący w Europie od lat 70.), Włochy szybko się otrząsnęły dzięki deprecjacji krajowej waluty — eksport pozyskiwał nowe rynki, wlaściwie wystarczył rok, żeby te rynki pozyskać, a potem oni się już tam tak silnie osadzili, że późniejsza aprecjacja ich nie osłabiła. Obecnie wyjście z euro oznaczałby jednak kryzys, więc nie jest to prawdopodobny scenariusz.
Kolejna książka, którą masz: „Central Banking 101”. Wszystko chyba wiesz na ten temat?
To książka napisana przez człowieka, który kilka lat pracował w Fedzie. Przedstawił w niej najważniejsze mechanizmy działania banku centralnego z bardzo praktycznego punktu widzenia. Nie jest to książka techniczna, a jednocześnie jest bardzo kompletna, przechodzi przez wszystkie najważniejsze instrumenty polityki pieniężnej, łącznie z wykorzystywanymi w czasie pandemii covidu. Pewnie około 80 proc. z tej książki rzeczywiście wiedziałem, ale mimo wszystko jest to zebrane, uporządkowane i przedstawione w taki sposób, że czyta się to bardzo fajne i ma się z tego niezły fun.
Czytasz dużo książek, które pomagają ci w pracy?
Pochłanianie wiedzy praktycznej odbywa się trochę inaczej, zdecydowanie częściej czytam w tym celu papiery naukowe. Czasami słucham audycji, podcastów, czytam artykuły — z tych źródeł korzystam często w zakresie AI. Mam szczęście, że dookoła mnie są ludzie, którzy lubią mi coś podsyłać i często z ich rekomendacji korzystam. Trzeba mieć koło siebie ludzi ciekawych świata, którzy się czymś naprawdę interesują, i czasami oni też potrafią czymś zainteresować. Dużo wiedzy w taki sposób zdobywam.
Rozumiem, że książki służą ci bardziej do poszerzania horyzontu, niż kopania w głąb tego, co już znasz?
Zdecydowanie.
Kolejna książka, którą dziś masz: „Riders, Rulers and Traders. The Horse and the Rise of Empires”.
To jest historia konia. Miałem jako osoba, która się interesuje historią, jakąś wiedzę o tym, że koń jest jednym z najważniejszych udomowionych zwierząt i istotnym czynnikiem rozwoju społeczeństw, ale była to wiedza fragmentaryczna. Wiedziałem, że był Wielki Step — wschodni, zachodni — i że co pewien czas nomadowie najeżdżali osiadłe społeczności, sami stawali się ludami osiadłymi, zaczynali tworzyć organizmy państwowe, królestwa. Co jakiś czas odbywała się wymiana. Ale to była wiedza bardzo fragmentaryczna. Tu historia konia i jego znaczenia jest opisana bardzo szczegółowo. Co ciekawe i nieintuicyjne, koń został najpierw udomowiony dla mleka, bo jego mleko miało dużo białka. Na początku był za mały, by na nim jeździć, był w ogóle płochliwym zwierzęciem. Najpierw zaczęły na nim jeździć dzieci, żeby trochę więcej zobaczyć ponad wysoką trawą i by lepiej doglądać owiec, kóz i bydła. Potem tworzono jakiejś pojazdy, później były rydwany i dopiero ten koń, który w rydwanach z tysiąc lat sobie biegał, urósł i stał się na tyle silny, by człowiek dorosły mógł na niego wsiąść. Dosiadanie konia zaczęło się 500-1000 lat przed naszą erą. Natomiast na początku naszej ery rozpoczęła się już świadoma hodowla koni. W tej historii jest oczywiście dużo wątków ekonomicznych.
Na przykład jedwabny szlak, wbrew temu, co się mówi, nie rozwijał się wokół jedwabiu — jedwab był tylko środkiem płatniczym. Głównym celem tego szlaku był handel końmi — rocznie sprzedawano sto, dwieście tysięcy koni, bo tyle trzeba było, żeby uzupełnić armię chińską i indyjską. To było główne ogniwo łączące Persję, Afganistan, Chiny i Indie. Jedni mieli konie, a drudzy jedwab i herbatę, ale konie były centralnym zasobem, bo napędzały armię chińską czy indyjską. Teraz taką rolę pełnią czołgi.
We mnie książki opisujące historię z długiej perspektywy procesów budzą zawsze wrażenie, że człowiek w swoim momencie, który ma do wykorzystania, nigdy nie jest w stanie uchwycić i zrozumieć procesu, którego jest częścią. Staramy się snuć jakieś scenariusze na przyszłość, ale nie wiemy, w jakim momencie długiej historii jesteśmy.
Teraz pewnie moglibyśmy powiedzieć, że historia przyspiesza, adopcja pewnych rozwiązań jest zdecydowanie szybsza niż w przeszłości.
Jesteś generalnie technooptymistą, prawda?
Jestem technooptymistą i wierzę, że rzeczywiście moment, w którym żyjemy, jest w jakiś sposób wyjątkowy. Kiedy czytam historię konia, uświadamiam sobie, że przez tysiąc lat zmiany w uprzęży potrafiły być bardzo drobne: uzdę zmodyfikowano, siodło dostosowano, koń rósł o pięć centymetrów przez tysiąc lat. Mam wrażenie, choć oczywiście to jest też kwestia pomiaru, że bardzo niewiele się wydarzyło przez długie okresy, że pokolenie rodziców mogło być pewne, że dzieci będą żyły tak samo. Teraz nie możemy mieć takiej pewności, raczej mamy pewność, że tak nie będzie. Nawet jak nasze dzieci idą do szkół, wybierają zawody, kompletnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy to w ogóle będzie miało sens. Pewnie matematyka go ma, ale na przykład nauka języków obcych zaczyna przestawać mieć takie znaczenie jak kiedyś. Rozumiem, że angielski będzie lingua franca, ale pozostałe języki mogą mieć sens hobbystyczny. Albo jak ktoś chce się zanurzyć w jakąś kulturę, to już nie będzie mu to dawało takiej olbrzymiej przewagi na polu zawodowym