Armator chce od stoczni, która stara się o odzyskanie płynności finansowej, aż 120 mln USD. Za trzy niedostarczone statki.
Wydawało się, że Stocznia Gdynia, w której pierwsze skrzypce gra skarb państwa i jego spółki, zacznie wreszcie wychodzić na prostą. Walne zgodziło się bowiem na dokapitalizowanie 40-500 mln zł, Korporacja Polskie Stocznie ma jej udzielić 19 mln zł pożyczki na budowę jednego ze statków, a Agencja Rozwoju Przemysłu — 60 mln zł na bieżącą działalność.
Branżowy magazyn „TradeWinds” napisał jednak, że nadzieje polskiej spółki na przetrwanie może pokrzyżować londyński arbitraż. Na sądową batalię zdecydował się bowiem Gearbulk, firma shippingowa, należąca do norweskiej rodziny Kristiana Gerharda Jebsena oraz japońskiego Mitsui OSK Lines. Oskarża ona polską grupę o niedostarczenie trzech z sześciu zamówionych statków i domaga się 120 mln USD. Przedstawiciele stoczni uspokajają. Podkreślają, że stocznia nie mogła zbudować statków, ponieważ brakowało jej pieniędzy.
— Negocjowaliśmy z Gearbulkiem, podobnie jak z innymi firmami, dla których budujemy statki. Ze wszystkimi armatorami udało nam się osiągnąć porozumienie, poza Gearbulkiem. Kupiliśmy materiały do budowy statków dla niego. Jesteśmy gotowi budować dla Gearbulka, ale za cenę rynkową i zgodnie z aktualnym harmonogramem budowy statków — mówi Dariusz Adamski, członek rady nadzorczej i szef Solidarności w Stoczni Gdynia.
Gdyńska grupa zapewne zrealizowałaby to zamówienie w terminie, gdyby na czas dostała obiecane przez skarb państwa dokapitalizowanie. Program restrukturyzacji został zaakceptowany, ale stocznia długo nie dostała ani grosza. Dopiero tuż przed wejściem do UE rząd zdecydował się przekazać jej 80 mln zł. Opóźnień w budowie, niestety, nie udało się nadrobić.