Gadus, rodzinna firma z Gdyni, ruszy na zakupy w Norwegii, a wcześniej rozbuduje jeden z krajowych zakładów.

— Właśnie otrzymaliśmy zezwolenie i ruszamy z rozbudową fabryki w Gdyni przejętej od Wilbo. Nowe linie produkcyjne ruszą w 2019 r., a nasze moce wzrosną o 80 proc. — mówi Dawid Sztormowski, prezes Gadusa.
Rozbudowa ma pochłonąć 20 mln zł. To jeden z trzech polskich zakładów firmy, pozostałe dwa również znajdują się w Gdyni. Wyspecjalizowany w przetwórstwie ryb dorszowatych Gadus (gadus to po łacinie dorsz) rozwija też zakład w Norwegii, w rybackiej wiosce Henningsvaer.
— Na początku go wynajmowaliśmy, od trzech lat należy do nas. To dopiero pierwszy krok naszej ekspansji w tym rejonie — planujemy kupić jeszcze kilka takich zakładów, ale w różnych częściach wybrzeża. Chodzi o podążanie za rybą, która migruje — w miesiącach letnich jest w innym miejscu niż w zimowych, a zabezpieczenie dostępu do surowca jest kluczowe w tej branży — twierdzi Dawid Sztormowski.
Naturalny krok
Zakłady, gdzie dorsze są poddawane wstępnej obróbce, mieszczą się przy punktach skupu.
— Oczywiście moglibyśmy zamówić konkretną ilość surowca z biura w Polsce, ale chodzi o to, by być konkurencyjnym i unikać pośredników. Doświadczenia nabyte przy rozwoju pierwszego norweskiego zakładu przydadzą się przy zakupie kolejnych. To naturalny etap rozwoju. Odbiorcy cenią to, że mamy surowiec pod kontrolą — od złowienia przez całą obróbkę — dodaje szef Gadusa.
Inwestorów do pomocy przy ekspansji nie szuka.
— Zgłaszają się do nas różne podmioty zainteresowane wejściem w taki biznes, ale rozwijamy się sami. Przynajmniej na razie — podkreśla Dawid Sztormowski.
Zatrudniająca około 500 osób firma miała w zeszłym roku 300 mln zł przychodów. Około 40 proc. jej produkcji zostaje w kraju — trafia do supermarketów i dyskontów oraz restauracji, reszta wyjeżdża do Europy, Azji, Afryki, USA, a niedługo również Australii. Połowa sprzedaży to ryby świeże, drugie pół dzielą między siebie produkty mrożone i panierowane.
— W perspektywie pięciu lat chcemy co najmniej podwoić sprzedaż i mieć co najmniej trzy zakłady w Norwegii. Mam nadzieję, że uda się też znaleźć pracę dla wszystkich naszych statków — mówi Dawid Sztormowski.
Rybna sieć
Obecnie 95 proc. przerabianego przez Gadusa surowca pochodzi z importu, mimo posiadania na Bałtyku 18 statków. 12 z nich jednak stoi.
— Sześć wykorzystuje wszystkie przyznane nam kwoty połowowe — trzy łapią dorsze, trzy śledzie i szproty. Jesteśmy w stanie odłowić znacznie więcej, ale nie pozwalają na to limity. Jednocześnie gros małych jednostek ich nie wykorzystuje — mówi Dawid Sztormowski.
Jego zdaniem, to wina m.in. fatalnie wykorzystanych funduszy unijnych, które szerokim strumieniem płynęły również do tego sektora.
— W efekcie zamiast konsolidacji przybyło małych jednostek, i to takich, które nie są w stanie odłowić przyznanych im kwot. Podobne problemy są w przetwórstwie — pobudowano ogromne zakłady z dotacji za dziesiątki, a nawet setki milionów, które teraz przeważnie stoją puste bądź psują rynek — ich właściciele nie musieli zdobywać pieniędzy na inwestycje, czy spłacać kredytów — mówi prezes Gadusa.
Nie martwi go niskie spożycie ryb i owoców morza w Polsce, które od kilku lat oscyluje wokół 12-13 kg.
— Bez rozwoju oferty dań gotowych zawierających rybę statystyki nie będą wyższe. Tę kategorię zagarnęli producenci mięsa. Przetwórcy ryb mają tu jeszcze wiele do zrobienia — uważa Dawid Sztormowski.
Coraz więcej produktów convenience wprowadza do swoich sklepów — pod szyldem Gadus na Pomorzu i w Warszawie działa 20 placówek sprzedających głównie wyroby firmy.
— To najmniejsza gałąź biznesu, ale mamy wobec niej ambitne plany. W Polsce funkcjonuje kilka sieci sklepów mięsnych i jest miejsce na ogólnopolską sieć sklepów rybnych. Docelowo nawet dla 100 takich placówek — mówi prezes Gadusa.
Firma otwiera je własnymi siłami i nie chce tego zmieniać.
— Franczyzę już testowaliśmy. Nie sprawdziła się. W najbliższych miesiącach skupimy się na otwarciu kilku sklepów w Warszawie, potem będziemy wchodzić do kolejnych województw — dodaje Dawid Sztormowski. © Ⓟ
OKIEM EKSPERTA - Krzysztof Hryszko, Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej
Zmiana kierunku
Do tej pory to Norwegowie inwestowali w polską branżę przetwórczą, a nie Polacy w norweską, w celu pozyskania surowca. Na norweską rybę jesteśmy skazani, więc zakup dostępu do niej na miejscu jest bardzo ciekawy. Pytanie, na ile to opłacalny biznes — wszystko jest uzależnione od skali skupu, tzn. ile samochodów i w jakim czasie można załadować rybą, a także na ile mają tu przewagę działający od lat i na bardzo dużych wolumenach norwescy giganci wyspecjalizowani w dostawach surowca.
Wyjątek, a nie reguła
Związki polskiej branży rybnej z Norwegami są więcej niż ścisłe — od lat jesteśmy największym odbiorcą norweskiego łososia i znajdujemy się wśród największych odbiorców innych ryb. Polakiem, który najbardziej dał się tam poznać do tej pory, był Jerzy Malek — twórca Morpolu, czołowego światowego przetwórcy łososia, wprawdzie z fabrykami w Polsce, ale wprowadzonego na norweską giełdę. Sprzedał przed laty swój pakiet Morpolu spółce Marine Harvest, czyli gigantowi w hodowli tej ryby.
O zabezpieczeniu zaplecza surowcowego i akwizycjach poza krajem mówi od jakiegoś czasu Graal, mający na pokładzie inwestora finansowego — fundusz Abris. Zakupy za granicą są jednak wielką rzadkością w branży spożywczej — poza Maspeksem, który wyrósł na takich przejęciach — można znaleźć zaledwie pojedyncze przykłady. W słodkiej części tego rynku widać Coliana, który nabył brytyjską spółkę Elizabeth Shaw, a jednym z pionierów — choć nie w słodyczach, lecz pieczarkach — był Okechamp, który przed dekadą kupił holenderskiego przetwórcę pieczarek, ale w 2016 r. go odsprzedał.