Jacek Socha, minister skarbu państwa, objawiał już różne talenty: był pryncypialnym szefem KPWiG, chciał być „kapitałowym policjantem” bezlitośnie ścigającym przestępstwa rynkowe, z powodzeniem przewodniczy różnym komisjom na forum międzynarodowym, odczarował wreszcie ministerstwo skarbu, nadając nowy impuls prywatyzacji poprzez giełdę. Ostatnio postanowił nas chyba przekonać, że równie dobrze poradziłby sobie jako twórca thrillerów, choćby i prywatyzacyjnych.
Ot, jedna z prywatyzacji: może nieco większa niż inne, ale nie taka znowu największa (PKO BP), może budząca nieco większe emocje niż inne (bezpieczeństwo energetyczne kraju), ale nie największe (PKN Orlen, Lotos) — słowem, prywatyzacja Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazowego. Nie, nie całego — firmy o tej nazwie. Gdyby minister trzymał się przyjętego przez rząd na jesieni ubiegłego roku planu —nie byłoby problemu, a PGNiG byłoby już po debiucie giełdowym. Najpierw jednak minister przesunął debiut na jesień (z obawy przed koniunkturą giełdową), a w lipcu stwierdził, że „oferta publiczna PGNiG przed wrześniowymi wyborami parlamentarnymi jest praktycznie nierealna”. Dlaczego? Tego nie ujawnił.
Teraz wszyscy, a szczególnie pracownicy PGNiG, zawiśli na ustach ministra. Decyzja wypracowywana jest w konspiracji — rząd, w komunikacie po posiedzeniu, milczy, nie odbyła się zwyczajowa konferencja prasowa. Jak rozumiemy, wielkie entrée ministra Sochy przewidywane jest dzisiaj, kiedy będzie sam z sobą (na walnym firmy) debatował nad terminami, a nawet polemizował. Tak się buduje napięcie.