Jako wciąż początkujący inwestor giełdowy nie mam prawa narzekać na swoje wyniki. Choć nie minęło jeszcze 12 miesięcy mojej inwestycyjnej kariery, to mój portfel urósł o przeszło jedną trzecią. Wszystkie z wyjątkiem jednej pozycji są na plusie – i to zwykle dwucyfrowym. Znalazłem też perełkę, która jak dotąd dostarczyła mi 350 proc. księgowego zysku (tj. takiego, którego jeszcze nie zrealizowałem). Jednym zdaniem: nie jest źle. A nawet jest całkiem dobrze.
A jednak mimo wszystko od czasu do czasu odczuwam pewien rodzaj frustracji. Nie potrafię bowiem wyłapać wszystkich okazji inwestycyjnych, jakich dostarcza rynek. Tak, wiem, że nikomu się to nie udaje. Ale czasami nie udaje się trochę bardziej. To właśnie przytrafiło mi się w sierpniu, gdy zastanawiałem się nad dodaniem do mojego portfela akcji KGHM-u.
Jak odjechał mi srebrny pociąg
Chodziły one wtedy po ok. 130 zł. Patrząc w ujęciu historycznym nie było to ani przesadnie tanio (wszakże przez ostatnie 20 lat zdarzało im się spadać nawet do 50 zł), ani też przesadnie drogo (w szczytowych momentach za walor ten płacono ponad 200 zł). Pomyślałem sobie wtedy tak: skoro na GPW trwa taka hossa, to również notowania naszego miedziowego giganta prędzej czy później powinny odwiedzić historyczne maksima. Czyli że do zarobienia jest 50-75 proc. przy całkowicie subiektywnym założeniu, że taniej niż 100 zł za akcję raczej nie będzie (czyli maksymalna założona przeze mnie strata wynosiła jakieś 23 proc.). No i wyszło mi, że może warto podjąć takie ryzyko.
Nie myślcie sobie, że spojrzałem tylko na wykres kursu akcji. Odrobiłem także inwestorską pracę domową. Zerknąłem na wyniki finansowe KGHM-u (tu w ostatnich dwóch latach nie było szału), przeglądnąłem rekomendacje z domów maklerskich (tu było nawet zalecenie „sprzedaj”) i przestudiowałem komunikaty płynące z otoczenia spółki.
Zaciekawiły mnie dwie kwestie (zresztą jak się później okazało, powiązane ze sobą). Otóż pod koniec lipca KGHM rozpoczął budowę nowego szybu górniczego. Co prawda budowa ma potrwać nawet kilkanaście lat i pochłonąć kilka miliardów złotych, ale to pierwsza od lat informacja świadcząca o realizacji planów rozwojowych spółki. A ja lubię biznesy wzrostowe, bo to one umożliwiają wysoki wzrost kursu akcji w długim terminie. A po drugie, na sfinansowanie tego przedsięwzięcia pozwoliła ulga w podatku górniczym, która ma wejść w życie w przyszłym roku.
Pomyślałem sobie, że jest to historia, pod którą można zagrać. Tym bardziej że od początku roku słyszę od ekonomistów, jak to globalna machina przemysłowa zaraz ruszy. A gdy już ruszy, to będzie potrzebować więcej energii i metali przemysłowych. A wiadomo, że bez miedzi to się nawet czajnika elektrycznego nie zmontuje. Czyli że miedź będzie potrzebna w większych ilościach i dzięki temu może stać się droższa. I gdy już byłem prawie gotowy, aby nacisnąć przycisk „kupuj”, to KGHM nie zachwycił wynikami za II kwartał. Dodatkowo zarząd kontrolowanej przez skarb państwa spółki ocenił, że o dywidendzie na ten moment to nawet nie ma co gadać. No i tak właśnie nie kupiłem akcji KGHM po 130 zł.
Strach przed utratą inwestycyjnej okazji
A potem rynek mi odjechał. Tylko we wrześniu akcje KGHM-u podrożały o 25 proc., a w październiku dodały do tego kolejne 21 proc. i w momencie pisania tego tekstu kosztowały ponad 190 zł. W ten sposób „straciłem” ponad 46% potencjalnego zysku. I w dodatku miałem rację. Tylko że przywiązałem zbyt dużą wagę do – jak się wkrótce potem okazało – zupełnie nieistotnych informacji. W międzyczasie kurs miedzi wzrósł o przeszło tysiąc dolarów na tonie, a ceny srebra – którego KGHM jest jednym z największych producentów na świecie - poszły w górę o 37 proc.
Mogę się tylko pocieszyć, że nie byłem sam. Na peronie zostali też giełdowi analitycy. Eksperci jednego z popularnych biur maklerskich dopiero pod koniec września opublikowali rekomendację, w ramach której podnieśli cenę docelową walorów KGHM-u ze 120 zł do 200 zł. No rychło w czas. A działo się to przy kursie rzędu 160 zł. Tak oto nauczyłem się, czym jest ból po straconej okazji i utrata potencjalnych zysków.
Wtedy na własnej skórze poczułem, czym jest inwestorskie FOMO. To taki angielski akronim oznaczający strach przed tym, że coś nas ominie (ang. fear of missing out). Do tej pory sądziłem, że dotyczy on jedynie kwestii naszego życia na portalach społecznościowych. To jest że nerwowo sięgamy po telefon, aby mieć pewność, że żadna „ważna” informacja nam nie umknie. Teraz już wiem, że jeśli nie przyswoję najnowszych plotek o gwiazdach naszej Ekstraklasy, to jakoś przeżyję. Znacznie gorzej się poczułem, gdy dopadło mnie FOMO giełdowe.
Jestem świadomy tego, że decyzje inwestycyjne podejmowane pod wpływem FOMO bywają fatalne w skutkach. Jest to działanie impulsywne, pozbawione planu i bazujące jedynie na emocjach. To takie inwestowanie w tłumie, które zwykle przynosi stratę.
Od czasu mojej niedoszłej inwestycji w KGHM,co jakiś czas wraca do mnie lęk, że właśnie omija mnie jakaś rynkowa okazja. Ominął mnie np. tegoroczny rajd cen srebra i złota, w którym w żaden sposób nie uczestniczyłem. Ani w tegorocznej 100-procentowej zwyżce akcji Orlenu. Wcześniej zastanawiałem się nad kupnem akcji którejś ze spółek informatycznych Asseco Poland i Compu. Zresztą z takich niekupionych akcji powstałby całkiem zyskowny portfel. Teraz muszę radzić sobie z tym, że na rynku każdego dnia leżą jakieś okazje, a ja nie potrafię ich nawet zauważyć. A co dopiero należycie wykorzystać.
Jak wyleczyć się z FOMO?
Z pewną ulgą odkryłem jednak, że w tym FOMO nie jestem sam. Ba… całe Wall Street potrafi działać w rytm strachu przed przegapieniem niewykorzystanej okazji. Lęk ten jest tak silny, że nawet doświadczeni profesjonaliści zarządzającymi wielkimi funduszami potrafią panicznie odkupować akcje, które równie panicznie wyprzedawali raptem… dzień wcześniej. Wystarczy, że prezydent Trump powie coś nowego lub że przewodniczący Powell mrugnie do nich lewym okiem.
Jestem świadomy tego, że decyzje inwestycyjne podejmowane pod wpływem FOMO bywają fatalne w skutkach. Jest to działanie impulsywne, pozbawione planu i bazujące jedynie na emocjach. To takie inwestowanie w tłumie, które zwykle przynosi stratę. Wsiadamy do tego inwestycyjnego pociągu zwykle zbyt późno i nawet nie wiemy, na której stacji zamierzamy wysiąść. Jakby się na spokojnie nad tym zastanowić, jest to zachowanie całkowicie pozbawione sensu.
Dlatego postanowiłem, że będę trzymał się własnych reguł i spróbuję nie przejmować się tym, że jakaś okazja odjechała mi z peronu. Mówi się trudno. W końcu na dworcu nie wsiadasz do każdego odjeżdżającego właśnie pociągu, tylko do tego, który ma cię zabrać we wcześniej zaplanowane miejsce. I tak też będzie w moim przypadku. Dlatego wracam do odrabiania inwestorskiej pracy domowej i postaram się wyszukać takie spółki, które pozwolą mojemu portfelowi osiągnąć wartość miliona złotych. Nie spieszy mi się. Mam na to jeszcze 24 lata.
Cześć, jestem Inwestor Wojtek, postać, za którą stoją doświadczeni dziennikarze giełdowi i analitycy PB. Chcę za 25 lat mieć w portfelu 1 mln zł. Inwestuję prawdziwe pieniądze (zacząłem od 50 tys. zł) w akcje, obligacje i inne instrumenty finansowe. Chcę edukować i promować inwestowanie na rynku kapitałowym. Jestem transparentny: z odpowiednim wyprzedzeniem napiszę, że zamierzam kupić lub sprzedać dane walory.
Skład mojego portfela i stopę zwrotu można obserwować na notowania.pb.pl/inwestor-wojtek.
Zachęcam też do zapisania się na mój newsletter>> oraz wysłuchania podcastów>>