Zgrzytająca od przemocy „Mechaniczna pomarańcza” dźwięcznie wpasowuje się w kontekst inwestowania w nagarnia muzyczne — może nie kadrem, w którym od utworu Beethovena bohater traci przytomność, ale pewną typową dla Stanleya Kubricka, słodko-gorzką przewrotnością. Scena, w której chuligan przechadza się po sklepie z płytami w fiołkowym płaszczu, wywijając mankietami tłoczonymi w skórę boa, jest równie odrealniona, co wizja przeciętnego inwestora, któremu zobojętnieją giełdowe krachy, odkąd portfel aktywów zróżnicowany zostanie winylami. Trochę The Beatles za kilkadziesiąt funtów, coś Niemena za kilkaset złotych, a dla fasonu okładka z Davidem Bowiem rozpartym w mięsistej satynowej sukni na szezlongu? Zdaniem niektórych, tak to się właśnie robi.

Ciemniejsza strona
Rówieśniczka kinowej „Mechanicznej pomarańczy”, brytyjska płyta Bowiego z początku lat 70. bywa wyceniana w okolicach 1 tys. GBP, podobnie jak pierwsze tłoczenie albumu, na którym Pink Floyd przedstawił szorstką stronę życia, nawiązując do ciemniejszego policzka Księżyca. Zarówno jednak „The Man Who Sold the World” z buduarową stylizacją Bowiego, jak „The Dark Side of the Moon” nie stanowią na rynku gramofonowych płyt żadnej bezpiecznie homogenicznej kategorii, w którą bez większych rozterek warto inwestować. O wartości konkretnych egzemplarzy decydują sploty różnych czynników, a podana cena kilku tysięcy złotych jest co prawda realna, ale przy założeniu, że zarówno kartonowe opakowanie, jak i jego okrągła zawartość zachowały się w nienagannym stanie.
Podejrzanie jak u Kubricka zarysowuje się w dodatku relacja pomiędzy pozostałymi czynnikami decydującymi o stawce — jak rzadkość w obiegu ma podnosić inwestycyjną wartość, skoro o histerycznym popycie na płytę od zawsze decydowała jej popularność? Żeby zrozumieć chociaż pobieżnie pokrętne prawidła rynku tych analogowych wydań trzeba w ogóle uchwycić w stosunkowo niedawnej historii przewrót, podczas którego składowane przy śmietnikach winyle wślizgnęły się w głowy inwestorów w roli potencjalnych, mniej nudnych lokat kapitału.
Mądry kaowiec
Ponad 4 miliony gramofonowych płyt sprzedanych w Wielkiej Brytanii w 2017 r. to najgorętszy wynik od 1991 r., podaje „Financial Times”, a w obliczu tłustej statystyki zawsze zaroi się od uogólnień typu: obfite wyniki w segmencie nowych wydań z pewnością ożywiły i wtórny, kolekcjonerski rynek. Słusznie, jednak wypada wobec tej hossy zadać też pytanie, co popchnęło tłumny popyt do sklepów z płytami, skoro powszechnie dźwiękami raczą nas aplikacje pokroju Spotify’a, a większości słuchaczy pozostaje obojętne, że utworów w formacie cyfrowym nie uda się pewnie nigdy odsprzedać nikomu zyskownie.
Jak sugeruje Ludovic Hunter-Tinley, muzyczny krytykdziennika, to właśnie ta rozgorączkowana digitalizacja nagrań wywołała z czasem pospolitą i zdumiewająco sprawczą nostalgię — zapragnęliśmy na nowo albumów materialnych. Mając na uwadze, jak powszechny jest obecnie dostęp do niemal każdego zasłyszanego utworu, dobrze uporządkować sobie przy okazji wymiar strat: porzuciliśmy nie tylko rytuał kupowania płyt czy kaset, lecz także często przebieramy w ścieżkach odartych z tak nośnej wizualnej warstwy, jaką stanowiły artystyczne okładki. Czy wobec tego czas rozpocząć budowaniezbiorów od leciwych kopert z tamtych czasów i melodii, które się podobają, bo już raz się je słyszało?
Czasy Nirvany
Inwestycyjna strategia rodem z „Rejsu” z powrotem wyprowadzi nas na płyciznę, z której wynurzą się pytania: czy stare winyle będą droższe od współczesnych, a rzadsze tańsze od popularnych? Jak przystało na kapryśne obszary inwestycji alternatywnych, najkorzystniej wypadnie pozornie sprzeczny zestaw dwóch ostatnich — zwyżkowy potencjał miewają m.in. pierwsze tłoczenia albo w ogóle jakieś próbne, robocze wersje albumów z nieśmiertelnymi szlagierami, najlepiej opisane blednącym flamastrem albo z ujmującymi literówkami. Wbrew podpowiedziom intuicji, winyle kupowane jako lokata niekoniecznie muszą być jednak stare, dlatego że w przypadku okresu, w którym gramofonowa płyta była podstawowym nośnikiem przebojów, najbledszy potencjał zwyżkowy zdławi od razu potężna podaż.
Według internetowych rejestrów, wyraźniej drożeć mogą nawet wydania z lat 90., bo w końcu na tę dekadę przypadło ostre wypieranie zagracających pokój odtwarzaczy przez najróżniejsze radyjka, w które wsunąć można już było kosmicznie opalizującą następczynię — szczupłą płytę CD. Idąc tym tropem, dojdziemy też do zasady rządzącej równie dobrze sprzedażą kolekcjonerskich aut czy zegarków: drastycznie limitowane, najnowsze edycje z rozpoznawalnym logo już z natury znajdują rozentuzjazmowanych odbiorców i to zanim na dobre zagoszczą w obiegu.
Ostatnie tango
Kierując się hojnością nakładu, warto zwrócić uwagę, że sterowaniem podażą trudni się w dodatku raz wytwórnia, a raz prężniejsza od niej śmierć, chociaż mimo swojej ponurej powagi, nie zapewnia zwyżki na wieczność. Czynnik ostateczności podwoił, a niekiedy nawet potroił wartość winylowych albumów wspomnianego Bowiego na rynku wtórnym, ale już w trzy lata po jego odejściu popyt zdołał zapanować nad żałobą, a ceny zdążyły się otrząsnąć. Czy dybanie na nekrologi muzyków okaże się wobec tego zdroworozsądkową strategią na krótkoterminowy zarobek?
Być może, ale w przypadku winylowych zbiorów już sam temat inwestycyjnego horyzontu wydaje się grząski, skoro wszelkie pobożne kalkulacje opierają się na przekonaniach, że tylko asteroida mogłaby wymazać z planety hity Bowiego czy podobne oczywistości. Sąd ostateczny nad wartością inwestycyjną rozegra się tymczasem w pokoleniu, które na samo nazwisko muzyka odpowiedzieć może albo popytem, albo powątpiewaniem typu: serio, mamo?