Irlandzkie puby to magnes dla turystów

Hanna Branecka
opublikowano: 2002-12-13 00:00

Dublin powitał nas zamglonym niebem i mżawką. Rozpoczęłyśmy gorączkowe poszukiwania kurtek przeciwdeszczowych. Bez nich tu ani rusz. Każdy dzień przynosi przynajmniej przelotne opady. Do centrum dotarłyśmy piętrowym autobusem. Na głównej ulicy miasta — O’Connel Street — pierwsza niespodzianka. Nie malują tu przejść dla pieszych. Zamiast zebry — dwie pionowe linie. Ale Irlandczycy i tak przechodzą przez ulice gdzie chcą i jak chcą.

Dublin można zwiedzić turystycznymi autobusami. Trasa wiedzie wzdłuż najpiękniejszych zabytków — Katedra Świętego Patryka, Dublin Castle, Trinity College, który kryje Księgę z Kells — najstarszą księgę w Irlandii. Nie sposób nie zajrzeć do Browaru Guinessa. Przenosi on turystów w czasie — poznają technologię produkcji piwa i oglądają maszyny służące niegdyś do jego wytwarzania. W szklanej gablocie umieszczono butelki wszystkich dotychczas wyprodukowanych rodzajów Guinessa. My zajrzałyśmy też do beczek, na dnie których umieszczono telewizorki — w ten sposób obejrzałyśmy filmy o historii najsłynniejszego irlandzkiego piwa.

Skoro o piwie mowa, to nie można zapomnieć o Temple Bar — dublińskim zagłębiu rozrywki. Wieczorami to miejsce przeżywa oblężenie . Tłumy Irlandczyków i ludzi z całego świata. W pubach słuchają regionalnej muzyki i — oczywiście — delektują się piwem. Lokalne puby spodobały się i nam. Gwarne, przepełnione entuzjastycznie reagującymi na graną na żywo muzykę ludźmi, którzy wystukują rytm kuflami piwa, klaszczą i zachęcają muzyków do gry. Piwo nalewane jest powoli — najpierw kufel zapełniany do połowy, a po chwili do końca. Potem musi postać na barze kilka minut. Nie wiedziałyśmy, że tak ma być. I zostałyśmy zbesztane przez barmana — bezpośrednio po nalaniu chciałyśmy porwać nasze kufle i zniknąć w tłumie.

— Gdyby nie moja czujność zmarnowałybyście trunek — zganił nas.

Znajomości nawiązuje się tu szybko — piwo i muzyka łączą momentalnie.

Pora jechać do do Killarney. To raj dla spragnionych odpoczynku. Wypożyczyłyśmy rowery i poznawałyśmy zakątki — ruiny opactwa i celtyckiego cmentarza nad jeziorami... Wieczór spędziłyśmy w pubie. Największe wrażenie zrobił na nas hymn narodowy w wykonaniu miejscowych muzyków. Irlandczycy wstali i głośno go odśpiewali.

— Jesteśmy związani z naszym krajem. Ważna jest dla nas tradycja — powiedział siedzący przy naszym stole Irlandczyk.

Na rowerach zwiedziłyśmy też półwysep Dingle. Podziwiałyśmy błękit oceanu i urwiska skalne chylące się ku zatokom. To męcząca trasa. Potrzeba niezłej kondycji, by ją przejechać tak, jak mówią przewodniki — w sześć godzin.Warto też uważać na owce — niektóre lubią opuszczać stado i bratać się z turystami. Atrakcją Dingle jest także oswojony delfin — firmy z miasteczka zabierają turystów w rejs statkiem, by mogli zobaczyć go z bliska.

Kolejny przystanek w podróży to miasto Galway. I niedalekie Clifden — znane z charakterystycznych dwóch kościołów z jedną wieżą, wznoszących się po obu stronach miasta. Po drodze do Clifden obserwowałyśmy wynurzające się z mgły łagodne szczyty gór. U ich stóp błyszczały małe jeziorka, porośnięte niebywale zieloną roślinnością. Clifden jest stolicą bagnisto-górzystego regionu, na terenie którego wznosi się ogromny park narodowy Connemara.

Jeszcze Belfast... Drogę do stolicy Irlandii Północnej pokonałyśmy stopem. Nasza okazja to jubiler Isaacs. Podwiózł nas aż do hostelu, pokazując po drodze zabytki. Było co oglądać! Wiktoriański Belfast zbudowano z czerwonej cegły. Monumentalne budowle zapełniają całe centrum. W budynku Ratusza Miejskiego — City Hall — odbywają się śluby. Przed budynkiem stoją zawsze zabytkowe auta i tłum gapiów. Ponieważ ratusz jest siedzibą obecnych władz miasta, można go zwiedzać tylko z przewodnikiem dwa lub trzy razy dziennie. Belfast ma do zaoferowania wiele atrakcji, m.in. ciekawe muzeum miejskie. My postanowiłyśmy odwiedzić protestanckie dzielnice, znane z zadziwiających grafitti. Wyruszyłyśmy tam słynną taksówką Black Taxi. Drogę powrotną z Belfastu do Dublina odbyłyśmy również autostopem. Wiozący nas Martin wypytywał o Polskę.

— Mój przyjaciel niedawno ożenił się z Polką. Jest gospodarna i... taka piękna — mówił z uznaniem.

Wyczułyśmy, że też ma ochotę na wyprawę do Polski po żonę. A architekt Norman, który zabrał nas w dalszą drogę, jechał do Dublina na ważny mecz piłkarski.

— To mój strój kibica i bilety na mecz — mówił pokazując z dumą ubiór. Jak się okazało, polski futbol też nie był mu obcy.

W Dublinie spędziłyśmy jeszcze kilka dni przed odlotem do Polski. Odwiedziłyśmy Phoenix Park — największy park w Europie, którego atrakcją są spacerujące na wolności stada saren i jeleni. Oczywiście nie mogłyśmy wyjechać z Irlandii bez regionalnych pamiątek — kubka z koniczynką, breloczków Guinessa czy podkładek pod piwo z widokiem ciekawych drzwi irlandzkich pubów.