Jerzy Hoffman: Nie mam nic na czym bank nie trzymałby ręki

Eryk Habowski
opublikowano: 2003-08-01 00:00

By zrealizować „Starą baśń — Kiedy słońce było Bogiem”, Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk zastawili wszystko. Aby mogli spłacić kredyt wraz z odsetkami film musi obejrzeć półtora miliona widzów.

„Puls Biznesu”: Czy „Stara Baśń” na motywach powieści Kraszewskiego nie jest odrobinę „za stara” dla dzisiejszego widza?

Jerzy Hoffman: Film nie jest wierną adaptacją powieści Kraszewskiego! Scenariusz który napisaliśmy z Józefem Henem jest opowieścią o odwiecznych motywach ludzkiego działania: wielkiej miłości, rządzy władzy, potrzebie wolności. Dziś, kiedy jest nam coraz trudniej odnaleźć się w brutalnym, zmaterializowanym i zindustrializowanym świecie, szukamy coraz częściej ucieczki do „zaczarowanych ogrodów” dzieciństwa. Stąd tak ogromna poczytność i oglądalność „Harry Pottera” i opowieści Tolkiena. Nasz film również przenosi widza w świat guseł i czarów, gdzie bogowie bezpośrednio ingerują w życie ludzkie.

- Inwestorzy stracili zapał do inwestowania w polskie kino. Skąd zatem pieniądze na „Starą Baśń”?

— Z kredytu bankowego wysokości 8 mln zł, który wraz z Jerzym Michalukiem zaciągnęliśmy w Kredyt Baku, tym samym, który udzielił nam pożyczki na produkcję „Ogniem i Mieczem”

- Kredyt trzeba spłacić, a sukces kasowy „Ogniem i Mieczem” trudno będzie powtórzyć.

— No tak. Wzrosła wprawdzie liczba miejsc w kinach, powstała cała sieć multipleksów, ale społeczeństwo zubożało. Wzrosło bezrobocie, pojawił się nowy konkurent kina — telefon komórkowy.

- Jaki wpływ na frekwencję mogą mieć telefony komórkowe?

— Trzy czwarte widowni to ludzie młodzi. Dziś każdy młody człowiek musi mieć komórkę i rozmawia z nią, albo z nim, a to kosztuje. Dlatego też budżet „Starej Baśni” to połowa budżetu „Ogniem i mieczem”, a zwrot kredytu wraz z odsetkami zabezpieczy jedna czwarta widzów, czyli nieco ponad półtora miliona.

- Czy nazwisko Hoffman wystarczyło zamiast poręczenia kredytu?

— Brakujących gwarancji udzieliła mi moja córka Joanna Hoffman, mieszkająca w USA oraz nasz amerykański dystrybutor Krzysztof Kamyszew.

- Koproducentem została Syrena Entertainment...

— Wnieśli milion złotych. To ważne, bo pod koniec produkcji każdy grosz się liczy.

- Jak dziś się robi film?

— Szybko. Bo czas to pieniądz.

- Bo konkurencja depcze po piętach?

— Konkurencja była, jest i będzie — tej się nie obawiam. Tylko pieniędzy na kolejne produkcje ubywa. I tu jest pies pogrzebany!

- Przepis Jerzego Hoffmana na dobry film.

— Przepisy są w książce kucharskiej, a i tak jeden kucharz gotuje lepiej, a drugi gorzej. Najważniejszy, a jednocześnie najtańszy jest okres przygotowawczy. Im lepiej produkcyjnie przygotowany jest film, im lepiej przygotowany jest reżyser, im bardziej zgrana i utalentowana jest ekipa realizatorska, w której wszyscy ufają sobie nawzajem, im mniej błędów w obsadzie aktorskiej, tym lepsze będzie kino. Jeśli reżyser potrafi przekazać energię która w nim buzuje wszystkim którzy z nim pracują, ta energia bije z ekranu. Uważam, że miałem szczęście i do ekipy i do aktorów.

- Czy można w Polsce — przy budżecie, za który w Hollywood robi się reklamówki do wielkich produkcji — zrealizować epickie widowisko?

— Nie można wszystkiego w dużym filmie zrobić jednakowo dobrze i bogato. Trzeba koncentrować czas i środki finansowe na scenach najistotniejszych. Trzeba umiejętnie szafować napięciem i natężeniem środków wyrazu, przesyt też męczy. Sceny łącznikowe można — i należy — robić taniej.

- Producent Hoffman zawsze zgadza się z reżyserem Hoffmanem?

— Coraz lepiej się dogadujemy! Drugi raz łączę obie sfery produkcji filmu. To bagaż, w którym więcej zalet niż wad. Zdaję sobie sprawę z ograniczeń — pozwala to uniknąć ingerencji w scenariusz w czasie produkcji, co rzadko wychodzi filmowi na zdrowie.

- Nie było porzuconych pomysłów w przypadku „Starej baśni”?

— Nakręciłem, co zaplanowałem. Nauczyłem się szukać realizacji swoich pomysłów artystycznych, myśląc jednocześnie realnie, wręcz przyziemnie! Trzeba czuć pod nogami twardy grunt. Dyscyplina finansowa to dziś jedno z przykazań dekalogu reżysera, a jej brak to grzech śmiertelny.

- Jak mają się współczesne nam realia produkcyjne do tych, w których powstawał „Pan Wołodyjowski” czy „Potop”?

— 30 lat temu każdy chciał wspomagać produkcję filmu. Jak tylko mógł. Jeśli nie pieniędzmi, to szyciem kostiumów, butów, czegokolwiek... A teraz nikt nie próbuje wycinać mi scen z filmu, jak to było chociażby z odsłonięciem obrazu jasnogórskiej Madonny w „Potopie”, ale też nikt nie ma sentymentów — zwłaszcza jeśli idzie o pieniądze... Pojawił się internet, telefony komórkowe...

- Na czym polega magia Hoffmana?

— To pomyślunek i doświadczenie. Na przykład podczas kręcenia scen batalistycznych skorzystałem z pomocy bractw rycerskich, wikingowskich. Przybyli na plan we własnych, pieczołowicie przygotowanych strojach, dobrze władali bronią — nie gorzej od kaskaderów. Byli zdyscyplinowani, pełni zapału, no i pozwolili zaoszczędzić pieniądze tam, gdzie wydawało się to niemożliwe Zdjęcia plenerowe kręciłem w Pałukach i Biskupinie, nie było zbędnego jeżdżenia z miejsca na miejsce. Pomieszczenia przygotowaliśmy w hali starej fabryki.

- Dyscyplina popłaca?

— To była absolutna mobilizacja! Film zamknąłem w 54 dniach zdjęciowych. „Ogniem i mieczem” kręciłem 110 dni, a „Potop” — 360! Wszystko to wpływa na koszty. Podstawowym założeniem było przeznaczyć minimalne pieniądze na to, czego nie widać. Może odbywało się to kosztem komfortu i wygody twórców, ale trudno: widz za to zobaczy więcej i lepiej. Potrzebny sprzęt i efekty specjalne przygotowano tym razem wyłącznie w Polsce. To też przyniosło oszczędności. A i widz znów zobaczy, że polskie nie znaczy gorsze. Chociaż... Gdybym tylko mógł, to już przy „Ogniem i mieczem” kręciłbym stepy w Mongolii.

- Żadnego niepokoju przed premierą? Dziś widz kapryśny bywa...

— Ten film to ekstrakt ludzkich emocji. Nie sądzę, by ludzie tysiąc lat temu inaczej kochali czy nienawidzili. Po prostu gwarantuję 107 minut dobrego kina.

- Mimo wszystko duży film to ryzyko.

— Może ryzyko to cena filmowego wizjonerstwa? A poważnie: uważam, że zbliżamy się do granic absurdu. Wchodzimy do Unii Europejskiej, gdzie naszym podstawowym wkładem ma być kultura i historia, właściwie jedyny wyznacznik tożsamości narodowej. Jak to kultywować w sytuacji, kiedy produkcją filmową i kulturą rządzi dziki kapitalizm? Mam oddać kamerę jako eksponat do muzeum?

- Może to temat na kolejny film?

— Gdybym nie był reżyserem, byłbym historykiem. Moją działką jest kino z korzeniami. Świeże pędy to temat dla młodych.

- Coś w zanadrzu?

— Na razie poczekam, aż spłacę kredyt. Nie lubię czuć się dłużnikiem.