Średnia rentowność europejskich obligacji korporacyjnych z ratingiem inwestycyjnym wchodzących w skład indeksu Bloomberga wynosi 1,71 proc. Na polskie warunki jest to wartość szokująco niska i świadczy o rosnącej tolerancji inwestorów z rozwiniętych rynków na ryzyko inwestycyjne na rynku długu.
Skąd taka postawa?
Oczywiście z rajdu obligacji skarbowych. Skoro rentowność dwulatek niemieckiego rządu spadła w piątek do 0,03 proc. (dane za Bloomberg. com), to inwestorzy szukają „zamienników” o wyższej rentowności, bo możliwości dalszego umocnienia obligacji skarbowych wydają się ograniczone. Poszukujący wyższej rentowności tolerują zresztą nie tylko obligacje firm z ratingiem inwestycyjnym (na Catalyst są rzadkością, choć głównie dlatego, że w Polsce emitenci o ratingi nie dbają) — rentowność niemieckich papierów korporacyjnych określanych jako high yield spadła do 3,92 proc. (to wskazanie indeksu Bloomberga; indeks obejmuje 454 emisje o stałym oprocentowaniu, średni termin do wykupu to 3,64 roku). Ten ostatni indeks wzrósł o ponad 10 proc. w ostatnich dwunastu miesiącach.
Podłożem hossy na rozwiniętych rynkach obligacji są oczywiście ponadnormatywne działania banków centralnych. Na nasz rynek także mają one swoje przełożenie, widoczne obecnie głównie w spadku rentowności obligacji skarbowych (już tylko 3,5 proc. rentowności można osiągnąć na 10-letnich papierach; jeszcze cztery miesiące temu było to prawie 4,8 proc.), który sprzyja wynikom funduszy obligacji skarbowych.
Obserwując spadające jak kamień rentowności można się zastanawiać, czy rynek nie przekroczył już niewidzialnej granicy między hossą a bańką spekulacyjną fundowaną przez banki centralne. Jeśli dwuletnia inwestycja w obligacje skarbowe ma dać wynik na poziomie 0,06 proc. pomniejszone o podatek, to przeciętny Schmidt może zacząć poważnie się zastanawiać, czy zamiast oszczędzać, nie powinien zacząć wydawać. Na to liczą oczywiście banki centralne zmartwione wizją deflacji (choć być może niska inflacja jest tylko pretekstem ostatnich działań), ale całość za bardzo przypomina inne naciągane przez lata sprężyny, by nie martwić się już teraz o tempo zmian w odwrotnym kierunku. Jeśli ktoś nie za bardzo wie, co mam na myśli, przypomnę np. budowane na jenie carry trade, które po załamaniu zaowocowało wzrostem np. notowań jena do złotego o 100 proc. w ciągu pół roku.
Oczywiście do załamania trendu budowanego przez lata potrzebny jest nie lada impuls (w przypadku jena był to upadek Lehman Brothers.), niemniej sprężyny mają to do siebie, że naciągane zbyt mocno, w końcu pękają. I nie ma od tego wyjątku. W przypadku obligacji sprawa jest o tyle niebezpieczna, że przecież wciąż — w przypadku papierów skarbowych — są one fundamentem banków. Tu lokowane są kapitały własne banków, obligacje skarbowe są zatem rodzajem bankowego sejfu. Dlatego rozwój hossy na rynku obligacji obserwuję nie z ekscytacją człowieka, który żyje z rynku, ale z rosnącym niepokojem. Tak, to prawda, że warunki są nietypowe, a stare normy podobno już nie obowiązują. Czy jednak to ostatnie zdanie nie pada przypadkiem za każdym razem, gdy na rynkach tworzą się bańki?