Największy paradoks polega na tym, że gdyby niedzielne wybory prezydenckie zostały przeprowadzone krystalicznie czysto, to Aleksander Łukaszenko i tak by je bezproblemowo wygrał! Przesądza o tym aktualny poziom rozwoju tamtejszego społeczeństwa obywatelskiego. Notabene jeszcze w sobotę sam się naiwnie zastanawiałem, czy w poniedziałkowym wydaniu "PB" nie dać Łukaszence… wektora w górę za sprytne wypuszczenie wzajemnie na siebie ogromnej liczby kandydatów opozycyjnych.
W zorganizowanych pierwszy raz debatach telewizyjnych gryźli się i dołowali, zbiorowo oznajmiając widzom, że jedynym wyjściem pozostaje reelekcja władcy.
Łukaszenko mógł powyborcze demonstracje totalnie zlekceważyć i pokazać się w
telewizji jako zwycięski, dobrotliwy ojczulek. Ustalany przez niego samego
procentowy wynik wyborów i tak wywoływałby w naszej części Europy szyderczy
śmiech, ale przynajmniej bez oburzenia brutalnym potraktowaniem opozycji.
Niestety, wieczysty prezydent Białorusi mentalnie nigdy się nie rozebrał z
dresu, w którym tak dumnie paradował jako dyrektor sowchozu.