Po upadku na dno finansowego kryzysu, społeczeństwo oczekuje nadejścia wskrzesiciela amerykańskiego ducha. Ani chybi to kategoria pojemna, skoro Barack Obama i John McCain wychodzili owej potrzebie naprzeciw, ale każdy roztaczał inne wskrzesicielskie wizje. Tymi różnicami zachłysnęło się wiele mediów, które z egzaltacją oznajmiały, że wczorajsze wybory były nie tylko najdroższe, ale też najciekawsze w historii USA — co jest bzdurą. Co najwyżej okazały się ciekawsze od takich np. z roku 1984, kiedy to Ronald Reagan przedłużał swój mandat na drugą kadencję, pokonując nijakiego Waltera Mondale’a aż w 49 stanach spośród 50, a w głosach elektorskich 525:13.
Do momentu oddania niniejszego wydania "PB" do druku na mapie Stanów Zjednoczonych ledwie zaczęły się zapalać wyborcze światełka, poczynając od wschodniego wybrzeża — "błękitne stany" demokratycznej Północy oraz zdominowane przez "czerwone karki" republikańskie Południe. Cztery lata temu mapa końcowa dała obraz wyjątkowo przejrzysty — John F. Kerry wygrał na wybrzeżach oceanów oraz nad Wielkimi Jeziorami, a cała reszta kraju należała do George’a W. Busha. Dzisiaj w nocy jedyną niewiadomą było, ile republikańskich stanów czerwonych zmieni barwę na niebieską.
Napływające do późnego wieczora cząstkowe wiadomości — z symbolicznymi wynikami z osad Dixville Notch i Hart’s Location w stanie New Hampshire na wybrzeżu Atlantyku na czele — potwierdzały, że Barack Obama jednak przechwyci większość z kluczowej ósemki stanów wahających się do końca i z zapasem przeskoczy nad magicznym progiem 270 z 538 głosów elektorskich.