Wojskowi na najwyższych szczeblach dowodzenia psychicznie już tego nie wytrzymują, jako że ukształtowały się dwa korpusy generałów — tych dobrze widzianych przez prezydenta i PiS oraz tych popieranych przez rząd PO. Głowa państwa i szef rządu zgodni byli właściwie tylko w jednym — honorowaniu poległego w Afganistanie kapitana Daniela Ambrozińskiego.
Trzeba przyznać, że nagły wyjazd Donalda Tuska do polskiej bazy Ghazni w Afganistanie był ruchem PR-owsko znakomitym. Premier wykazał troskę o żołnierzy na pierwszej linii, a nie zza biurka, po drugie zaś — zdjął z siebie przykrą konieczność milczącego towarzyszenia na trybunie prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Żenujące jest natomiast dokonanie i przez premiera, i przez ministra obrony Bogdana Klicha dopiero po śmierci oficera odkrycia, iż polskiemu kontyngentowi potrzeba więcej sprzętu. To z kolei wykorzystuje PR-owsko prezydent, podkreślający że na armii nie wolno oszczędzać. Tymczasem MON właśnie wdraża (parz cytat u góry) kolejną restrukturyzację armii, związaną ze zwijaniem garnizonów.
Nowe oblicze zyskał tradycyjny już spór o awanse generalskie. Po przykrych
nauczkach z ubiegłych lat, minister Klich tym razem poszedł po rozum do głowy,
uzgodnił listę z prezydentem — a dokładniej z szefem BBN Aleksandrem Szczygło —
i zgodnie z przysłowiem o pokornym cielęciu załatwił nawet blokowany przez długi
czas stopień generała dla dyrektora swego sekretariatu. W strukturze awansów
zwraca uwagę całkowite pominięcie Marynarki Wojennej, chociaż z drugiej strony —
poziom jej "uadmirałowienia" w przeliczeniu na liczbę sprawnych jednostek
pływających i tak przekracza normy NATO. Na udry z prezydentem poszedł natomiast
wicepremier i szef MSWiA Grzegorz Schetyna, więc dostał mocną kontrę — większość
wniosków z jego resortu trafiła do kosza.