W odniesieniu do Polski UEFA nie powiedziała nic nowego. Podtrzymała ważność umów dawno podpisanych z czwórką miast — Warszawą, Gdańskiem, Poznaniem i Wrocławiem — zgłoszonych przez Polskę trzy lata temu, w aplikacji o przyznanie organizacji EURO 2012. Dlatego zawód i lament Krakowa oraz Chorzowa nie ma jakichkolwiek podstaw prawnych, sportowych ani moralnych. Zaś historyczny argument, że drużyna Kazimierza Górskiego lubiła grać na Stadionie Śląskim — co jest najprawdziwszą prawdą, np. w 1973 r. piłkarze wymogli na PZPN przeniesienie z Warszawy do Chorzowa ważnego eliminacyjnego meczu z Walią — dzisiaj wygląda jednak śmiesznie.
Między wierszami wczorajszego komunikatu, UEFA nadała inny ważny sygnał. Bez
względu na to, czy proporcja miast meczowych między Polską a Ukrainą wyniesie
4:4, czy 4:2 — to bezdyskusyjnie utrzymana zostanie równowaga 2:2 w liczbie grup
eliminacyjnych oraz 8:8 w liczbie drużyn. Notabene podczas EURO 2012 rozegranych
zostanie 31 spotkań i Ukraina ma tu przewagę 16:15. Tak miało być od początku,
to ukłon w stronę Hryhorija Surkisa, prawdziwego ojca finałowego turnieju w obu
naszych państwach. W najgorszym wypadku Ukraińcy przyjmą dwie grupy na zaledwie
dwóch stadionach, ale to problem ich i UEFA — w końcu murawa daje się
zregenerować w 24 godziny. Dlatego mrzonki naszych polityków, że Polska być może
zorganizuje 75 proc. turnieju, były, są i będą dyletanckim chciejstwem.