Komentarz Jacka Zalewskiego: Wtorek po pierwszym poniedziałku listopada

Jacek Zalewski
opublikowano: 2008-11-03 07:22

To już jutro, 4 listopada… Od roku 1845 w latach przestępnych pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada jest konstytucyjnym dniem powszechnych wyborów prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. W tym przepisie idzie o to, że jeśli wtorek trafia się 1 listopada, we Wszystkich Świętych, to głosowanie odbywa się dopiero 8 listopada.

Wiele stanów dopuszcza wcześniejsze głosowanie korespondencyjne, a ostatnio także internetowe — jednak listopadowy wtorek (te zasady terminowe obowiązują także przy wyborach parlamentarnych w połowie prezydenckiej kadencji) pozostaje opoką amerykańskiej demokracji. Jednolity termin, pochodzący z pierwszej połowy XIX wieku, ma genezę biznesowo-społeczną. Musiał przypadać po pracach polowych, a jeszcze przed zimą. Ze względów religijnych wykluczono niedzielę — czyli inaczej, niż głosuje się w katolickiej Polsce. Poniedziałek zaś przeznaczono na konny dojazd do odległych punktów głosowania.

W Europie nawet w najbardziej dojrzałych demokracjach terminy wyborów skaczą po kalendarzu zgodnie z zapotrzebowaniem politycznym decydentów. W tym kontekście amerykańska stabilność pozostaje niedoścignionym wzorcem. Jednak jutrzejsze wybory mają i drugi biegun, który z kolei z naszego punktu widzenia jawi się z logiczną, moralną i polityczną brednią — oto kandydat, który wygrywa w powszechnym głosowaniu obywateli, wcale nie musi zostać prezydentem! W historii USA zdarzyło się tak już cztery razy, przy czym ostatni przypadek świetnie pamiętamy. W roku 2000 więcej Amerykanów poparło demokratycznego kandydata Alberta Gore’a, ale prezydentem został jego republikański rywal George W. Bush. Wygrał w głosach elektorskich 271:267, po wielotygodniowej i dramatycznej walce prawnej o ich pulę z Florydy.

Przyczyną jest system większościowy, w którym kandydat wygrywający w danym stanie dosłownie o jeden głosik — zbiera całą pulę przynależnych stanowi głosów elektorskich (wyjątkami są Maine i Nebraska, gdzie pula dzielona jest proporcjonalnie). Notabene formalne wybory prezydenta USA przez kolegium elektorskie odbędą się 15 grudnia. Liczy ono obecnie 538 członków, co odpowiada sumie: 100-osobowego Senatu, 435-osobowej Izby Reprezentantów oraz 3 miejsc przyznanych stołecznemu dystryktowi Columbia. Warunkiem prezydentury jest zdobycie 270 głosów elektorskich.

Trudno się zatem dziwić, że kandydatom zależy przede wszystkim na zwycięstwach w stanach najbardziej ludnych, dysponujących największą pulą elektorską. Dlatego jutro wieczorem komunikat o zwycięstwie Johna McCaina, na przykład, w liczącym 0,5 mln mieszkańców westernowym Wyoming będzie mało istotny wobec informacji o wzięciu przez Baracka Obamę, powiedzmy, 34-milionowej Kalifornii