
Pochodzi z Małaszyna w Kieleckiem. Krawiectwa uczył się w szkole przyzakładowej w Starachowicach. Za duże szczęście uważa to, że miał okazję trafić pod opiekę przedwojennych mistrzów.
– Uczyłem się zawodu w prywatnym zakładzie u Niewczasa Stanisława, przy Stalowej 10 w Starachowicach. Terminowanie trwało aż 40 miesięcy. Staż kontynuowałem u kilku mistrzów – wspomina Mieczysław Maciejczak.
Dla robotnika i dla księdza

Do Łodzi trafił za żoną w 1969 r. Oboje zaczęli szyć – ona zajęła się krawiectwem lekkim, on ciężkim. Po 17 latach, kiedy zostali wywłaszczeni z zajmowanego lokalu, zaczęli szukać nowego miejsca.
– Wcześniej zawsze byliśmy na swoim, więc chciałem popracować u kogoś, zobaczyć, jakie ludzie mają sposoby szycia. Tak trafiliśmy na ulicę Rewolucji 1905 r. do zakładu, który pod numerem 18 działał od czasów powojennych – opowiada krawiec.
Właścicielce, Janinie Płockiej, zmarł mąż. Zaproponowała wtedy rzemieślnikowi, by został kierownikiem zakładu, do czego niezbędne wówczas były papiery czeladnicze, które posiadał. Sześć lat później zrobił papiery mistrzowskie.
– Klientów nie brakowało, szyłem dla wszystkich: od robotnika po księdza. A materiały były mocne – sukna milicyjne, kolejarskie, po 20 latach używania tylko się nicowało, czyli odwracało tkaninę na drugą stronę, i można było dalej w nich chodzić. Teraz nie warto, materiały są słabsze, klienci po trzech miesiącach od kupienia przynoszą do cerowania podarte spodnie. Zresztą kto teraz chodzi w jednym ubraniu tyle lat. Dziś jest inny świat – twierdzi Mieczysław Maciejczak.
Pracował też za granicą, m.in. w Anglii i Norwegii, gdzie szył stroje ludowe, tzw. bumagi.
– Miałem nawet pomysł na współpracę – tu robić półprodukty, tam wykańczać, ale za późno się za to wziąłem, za słabo znałem języki. Byłem już po pięćdziesiątce, a to wiek, kiedy powinno się wracać do domu, a nie ruszać w świat… – podsumowuje z perspektywy czasu.
Obstalunek i przeróbki

Ma cztery specjalności: krawiectwo lekkie, ciężkie, futrzarstwo i tapicerstwo. Szycie miarowe jest czasochłonne, z klientem trzeba porozmawiać, dopytać, czego oczekuje, dwa razy umówić się na miarę – od zamówienia do odbioru na garnitur trzeba poczekać miesiąc.
– Bywa, że wpadają klienci i wołają: – Panie Mietku, muszę to mieć na piątek! I co zrobić, na szczęście noce są długie – śmieje się fachowiec – Ale, porównując do lat 70., 80., a nawet 90., myślę, że dziś 10 proc. liczby ówczesnych klientów zamawia ubrania szyte na miarę. Reszta kupuje, jak to my, krawcy, mówimy: z grzędy, czyli w sklepach i punktach z używaną odzieżą – a tam można znaleźć dużo rzeczy całkiem dobrej jakości, o ciekawych fasonach – uważa fachowiec.
Dużo klientów przynosi ubrania do przeróbki. W dawnych czasach szanujące się zakłady odmawiały przyjmowania tego typu zleceń.
– Ja odsyłałem takich klientów do kolegi krawca spod numeru 20, który czuł się w tym znakomicie. Teraz tendencja się odwróciła, 90 proc. zleceń to przeróbki – od bielizny do futer – tylko co dziesiąte zamówienie to obstalunek – potwierdza Mieczysław Maciejczak.
Zmienił się też profil klientów – kiedyś obstalunek był normą, dziś ubrania na miarę zamawiają głównie ludzie zamożni. Została też grupa wiernych klientów ubierających się w zakładzie od kilkudziesięciu lat. Najwięcej zleceń pochodzi od Ukraińców, którzy przychodzą z ubraniami do przerobienia.
– Uszycie garnituru u mnie kosztuje 1000 zł, za tyle w sklepie można kupić dwa, a w ciucholandzie pewnie z pięć. Przy przeróbkach za wszycie zamka liczę 50 zł, z czego zamek kosztuje 30 zł. Jeśli ktoś kupił bluzę za 40 zł, dwa razy się zastanowi. Teraz poprawiam sukienkę, którą klientka zamówiła przez internet – przyszła dwa numery za mała, trzeba było spruć pół, żeby znaleźć te brakujące osiem centymetrów, ale się udało – opowiada krawiec.
Uszyje wszystko, co maszyna weźmie

Z przepastnych szaf wyciąga prace sprzed lat.
– To mój smoking szyty na śluby synów, czyli ponad 20 lat temu – pokazuje marynarkę, pas i muszkę. – To zaleta dwurzędówki, że gdy figura się zmienia, guziki można przesuwać. W nim wybieram się w ostatnią drogę, wisi w szafie, czeka na właściwą porę…
Pokazuje pelisę szytą dla ojca około 50 lat temu – od spodu jest kożuch, na kołnierzu nutrie. Jest też model płaszcza, który powstał w zaledwie kilku egzemplarzach dla klientów z wysokiej półki.
– To był bardzo pracochłonny płaszcz, wełna setka podbita popielicami z kołnierzem z wydry. Inne zimy wtedy były, taki ubiór był połączeniem elegancji i ciepła – wzdycha krawiec.
Rzemieślnik żałuje, że nie ma komu przekazać schedy. Przez 60 lat pracy przyjął około 70 uczniów. Okazywało się jednak, że wymagania były zbyt wysokie.
– To zawód wymagający cierpliwości, opierający się na sztuce rzemiosła, nie każdy to wytrzymuje – rozkłada ręce fachowiec. – Bywało, że przychodziły panie po dwóch fakultetach, prosząc, by nauczyć je podstaw, by umiały uszyć coś dla dziecka, obrębić sukienkę – tego rzeczywiście można się nauczyć przez trzy miesiące. W latach 90. rzemiosło przestało być modne i zachłysnęliśmy się towarami z Zachodu, nikt nie chciał terminować 40 miesięcy. A marynarka nawet z markowego sklepu jest produkcją masową. Osoby o tym samym rozmiarze różnią się przecież proporcjami, symetrią figury, długością rąk, nóg – a to wszystko uwzględnia krawiectwo miarowe – wskazuje mistrz.
Mieczysław Maciejczak uważa, że potrafi uszyć wszystko. Teraz w zakładzie na skopiowanie czeka oryginalny mundur piłsudczyka, trwa poszukiwanie odpowiedniego materiału.
– Może gdyby z blachy miałoby być zrobione, nie dałbym rady – śmieje się fachowiec. – Pracuję na maszynach pamiętających Gomułkę i Bieruta, które szyją jedwab i skórę. Mimo wieku działają bez zarzutu, wezmą wszystko. Szyłem nawet stroje dla striptizerek w latach 90., ubiory dla kelnerów z brazylijskiego teksasu – bardzo trudnego do zdobycia, nawet za dewizy, robiłem uprzęże dla wspinaczy w górach ze świadomością, że moje szycie odpowiadało za czyjeś życie. Jeśli trzeba, dziurki w pasku też zrobię. Taką mam opinię wśród klientów – wiadomo, że kto jak kto, ale Mietek zrobi wszystko! – kończy krawiec.