
Wszystko zaczęło się jeszcze w PRL-u od przygody ze zbiorem poezji azjatyckiej oprawionej w chiński jedwab.
– Przetarł się na grzbiecie; w zasadzie to nic dziwnego, oprawa miała sto lat! Zaniosłem książkę do introligatora, żeby ją naprawił. A on zerwał jedwab, wyrzucił go do śmieci i oprawił tę antologię w plastik. Jak można się domyślić, nie byliśmy zadowoleni, więc zaproponował, że może zamiast plastiku użyje skóry. Zgodziliśmy się, ale znów wyglądało to żałośnie. Wtedy, na początku lat 80., skóra była towarem reglamentowanym, rzadko więc można było korzystać z tej dobrej jakości. Zresztą to niejedyne problemy, na jakie natrafiał ktoś, kto chciał się profesjonalnie zajmować książką. Introligator nie mógł mieć nawet czcionek, bo zachodziło ryzyko, że drukowałby bibułę – wspomina Edward Ley.
Miłość do literatury

Po tej feralnej przygodzie postanowili z żoną działać w tej trudnej branży i samodzielnie wydawać wyjątkowe, kunsztownie oprawione książki. Zaczęli w 1983 r. Wówczas nie mogli założyć własnego wydawnictwa, dlatego skupili się na oprawianiu książek. Sprzedawali je na jarmarkach. Wspominają, że już wtedy byli odbiorcy tego unikatowego towaru. Przekonali się, że można z tego żyć.
Ale tak naprawdę to było drugorzędne. Dla małżeństwa Kurtiak i Ley czytanie i wydawanie książek to przede wszystkim pasja. Połączyła ich miłość do literatury.
– Choć poznaliśmy się na kursie rolniczym, to zaskoczyło między nami, gdy zaczęliśmy rozmawiać o cyklu powieściowym Prousta. Szybko się okazało, że podobnie myślimy nie tylko o literaturze, ale i o życiu. Nie nudziliśmy się ze sobą, zawsze mieliśmy o czym rozmawiać – opowiada Urszula Kurtiak.
– Wszystko robiliśmy razem. Kiedy urodziły się nam dzieci, braliśmy je na plecy i dalej jeździliśmy na jarmarki sprzedawać książki – mówi Edward Ley.
Przyznają, że książki i wspólna praca przyczyniają się do tego, że ich kilkudziesięcioletni związek nadal szczęśliwie trwa. Nic nie łączy tak jak pasja, którą można dzielić.
W stronę ery Gutenberga

Kiedy tylko mogli, czyli po przełomie demokratycznym w 1989 r., założyli własne wydawnictwo. Polska typografia była wtedy w ruinie. Na Zachodzie używano profesjonalnych maszyn, ale małżeństwa Kurtiak i Ley nie było na nie stać. Postanowili więc… zrobić krok w tył.
– Skoro nie mieliśmy jak iść z postępem, zboczyliśmy w stronę ery Gutenberga. Postanowiliśmy robić książki tak, jak to drzewiej bywało. Ręcznie szyte, z artystycznymi ilustracjami, oprawione w wyjątkowe materiały. Książki o nietypowej formie – okrągłe, w kształcie serca… – opowiada Edward Ley.
Nie mieli oszczędności, więc aby zrealizować swój plan, wzięli kredyt, który zresztą przez pierwszych kilka lat trudno im było spłacać. Nie to jednak było najważniejsze. Przede wszystkim cieszyli się, że robią to, co sprawia im przyjemność.
– Zawsze wybieraliśmy do wydania książki, które nam się podobały. Pierwszą była „Sztuka kochania” Owidiusza, drugą „Królowa burz wiosennych” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Wydawaliśmy książki na ręcznie czerpanych papierach, z dbałością o każdy szczegół – mówi Urszula Kurtiak.
Różowy tomik z wybranymi wierszami Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej to był ich hit. Nic dziwnego, bo to rzeczywiście niezwykle wydana książka. Oprawiona w jedwab – małżeństwo wydawców tłumaczy, że skóra nie wchodziła w grę, bo autorka była wegetarianką. Tomik pachniał jej ulubionym zapachem – konwalią. Trzecią pachnącą książką był „Ogień zielonych księżyców” kultowej poetki Haliny Poświatowskiej. Zawierała fotografie, rękopisy, liściki pisane przez poetkę. Dzięki tym drobiazgom można było nawiązać z nią intymny kontakt.
– Kiedy mieliśmy wystawę w Tajpej, przyszła na nią pewna chińska artystka i przez wiele godzin przeglądała książki. Nie znała polskiego, więc nie mogła czytać tekstu, ale chłonęła zdjęcia, ilustracje, atmosferę. Wreszcie powiedziała: „Ja już tak dłużej żyć nie mogę! Odkąd zobaczyłam państwa książkę, muszę zmienić swoje zdanie o sztuce” – opowiada Edward Ley.
Marka z renomą

Małżeństwo sprawiedliwie podzieliło się obowiązkami. Edward Ley odpowiada za sprawy techniczne, zarządza, a jego żona czuwa nad artystyczną oprawą ich projektów. W swoich opiniach są raczej zgodni. Na przykład oboje uznali, że już wydrukowany, przygotowany za niemałe pieniądze nakład „Proroka” Khalila Gibrana nie spełnia ich standardów. Wycofali go z obiegu i zrobili nową wersję, która ich satysfakcjonowała.
– Książki muszą spełniać nasze wysokie wymagania, bo dajemy na nie dożywotnią gwarancję. Chcemy, by były stylistycznie jednorodne, przygotowane z dbałością o szczegóły. Nie możemy zawieść – przecież minister kultury dał nam dyplomy artystów w rzemiośle. Mamy je tylko my i jeszcze jedna osoba w Polsce – mówi Edward Ley.
Przez lata wypracowali sobie markę. Swoje dzieła pokazywali we Frankfurcie, w Moskwie, Paryżu, Madrycie, Buenos Aires, Londynie, Nowym Jorku… Są rozpoznawalni w środowisku, zresztą, jak mówią, konkurencji w Polsce niemal nie mają. Tłumaczą, że rzemiosło w naszym kraju zamarło – tylko nieliczni chcą przez lata studiować sztukę introligatorstwa, praktykować, a do tego zdobywać wiedzę teoretyczną. Żeby być dobrym rzemieślnikiem, trzeba też orientować się w kulturze, sztuce, rozumieć konkretny styl.
Snobizm wyższego rzędu

Wszystkie ilustracje w ich książkach są autorskie, przygotowywane na zamówienie przez uznanych artystów i nawiązują do treści książki. Wydawcy inwestują w nie nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Tyle też potrafią kosztować ich niektóre publikacje w nakładach od kilku do kilkudziesięciu egzemplarzy. Przy takich liczbach książka nie może być tania.
Drukują limitowane edycje i nigdy nie robią dodruków. Dlatego, jak mówią, wartość tych książek będzie rosła z czasem, to unikaty.
Cena publikacji Wydawnictwa Artystycznego Kurtiak i Ley sprawia, że to dobro klasy premium dla wąskiego kręgu odbiorców. Właściciele oficyny Kurtiak i Ley śmieją się, że to snobizm wyższego rzędu – oprawionych w skórę książek nie widać tak jak drogich aut czy dizajnerskich butów. Trzeba się pofatygować do czyjegoś domu. Za to mogą stanowić lokatę kapitału jak malarstwo czy rzeźba. Kto je kupuje? Najczęściej lekarze, prawnicy, menedżerowie, przedsiębiorcy. Ludzie, którzy mają trochę wolnych pieniędzy i chcą się otaczać pięknymi, markowymi rzeczami.
– Mamy odbiorców wśród zagranicznych kolekcjonerów, ale dużo sprzedajemy w Polsce. Nasze książki kupowane są na prezenty – dla papieży, królów, ważnych postaci z życia publicznego. Dlatego wydajemy je w różnych językach, nie tylko po polsku, ale nawet po kazachsku czy arabsku – wyjaśnia Urszula Kurtiak.
Jej mąż dodaje, że oferowanie tych unikatowych publikacji bywa wyzwaniem, zwłaszcza gdy ktoś chce sprawić wyjątkowy prezent drogiej osobie.
– Dostajemy prośby o stworzenie unikatowych książek w jednym egzemplarzu. Na przykład rodzice pewnej dziewczyny zamówili z okazji jej osiemnastych urodzin „Świat Zofii” Josteina Gaardera zamknięty na kłódeczkę chowaną w etui, a dodatkowo do książki doszyliśmy puste strony na osobiste notatki – opowiada Edward Ley.
Książki nie znikną

Od lat mieszkają w Koszalinie i nie zamierzają tego zmieniać, jednak sześć lat temu znaleźli doskonale miejsce na prezentację swoich książek w centrum Warszawy – lokal przy ul. Marszałkowskiej. Remontowali go dwa lata. Dziś można tam obejrzeć ich niezwykłe publikacje, odbywają też wernisaże, na przykład Hanny Bakuły czy Juliusza Machulskiego. Obiekt brał udział w Nocy Muzeów, czasem przychodzą nawet wycieczki.
Zapytani, czy nie obawiają się przyszłości, w której wieszczy się śmierć książki, zdecydowanie odpowiadają, że nie.
– To, co robimy, jest przyszłością książki. Świat literatury idzie w stronę cyfrową, co ma plusy, jest praktyczne, ale książka nie zniknie, stanie się raczej produktem niszowym. Będzie miała niższe nakłady, więcej kosztowała. I właśnie taka książka jak nasza się obroni. Kolekcjonerska, kupowana na specjalne okazje, dobrze sprawdzająca się jako lokata kapitału. Te trendy już widać na świecie. Nakłady książek maleją, ale pasjonaci są w stanie zapłacić – mówi Edward Ley.
Uspokaja, żeby nie drżeć o los papierowych książek. One nie znikną.
– To tak jak ze świecami – nie zniknęły po wynalezieniu światła, tylko zmieniło się ich zastosowanie. Nie musimy już używać ich codziennie do oświetlenia pomieszczenia, lecz w wyjątkowych sytuacjach, np. podczas romantycznej kolacji czy wieczoru w spa. Tak samo jest z książkami. Ich przewagą nad treściami cyfrowymi jest oferowanie doświadczenia zmysłowego – twierdzi wydawca.
Dlatego zamierzają kontynuować pracę i nadal wydawać swoje wyjątkowe kolekcjonerskie publikacje.