„Puls Biznesu”: Jakie są argumenty bankowców za kredytami walutowymi?
Wiesław Thor, wiceprezes BRE Banku, odpowiedzialny za pion ryzyka: A jakie są twarde argumenty po drugiej stronie? Obecny system udzielania kredytów funkcjonuje od 7 lat, ale ani razu, w tym podczas najcięższego kryzysu finansowego, jakiego świat wcześniej nie widział, kiedy złotówka została w sposób tragiczny sponiewierana, nic złego nie stało z kredytem hipotecznym.
Ja zatem odwrócę pytanie: czekam aż ktoś poda mi argument, realny argument, nie z zakresu polityki ekonomicznej, gdzie polityka często dominuje nad ekonomią, dlaczego mamy ograniczyć podaż tzw. kredytów walutowych? Porównuje się sytuację na rynku kredytów hipotecznych w Polsce i w krajach nadbałtyckich i twierdzi się jakoby tam kredytowanie hipoteki w walutach spowodowało lub co najmniej wzmocniło kryzys. Na Litwie, Łotwie i w Estonii wszystkie waluty powiązane były na sztywno z euro. 90 proc. finansowania, tak dla firm jak i osób indywidualnych w Pribałtice pochodziło z kredytu walutowego. U nas nigdy nie było i nie ma takiego uzależnienia. Nie mówiąc o tym, że potencjał tych krajów to cząstka naszej gospodarki. Rynek mieszkaniowy w porównywanych krajach Europy jest bardzo płytki, skoncentrowany najczęściej w jednym mieście, tak jak np. na Słowacji, gdzie pewnie 80 proc. kredytowania absorbuje Bratysława. Pomylono przyczynę ze skutkami wadliwie definiując przyczyny i przypisując kredytowi walutowemu jako takiemu oddziaływanie sprawcze. Nie mogę się z tą tezą zgodzić.
Prof. Andrzej Sławiński oraz Stefan Kawalec opublikowali artykuł uzasadniający konieczność ograniczenia sprzedaży kredytów walutowych.
Artykuł koncentruje się na spojrzeniu makro i polityce monetarnej. Autorzy argumentują, że kraje, które w mniejszym stopniu uzależniły się od walut zagranicznych lepiej poradziły sobie z kryzysem. Zadam zatem pytanie: czy w Japonii, Stanach Zjednoczonych i Hiszpanii to kredyt walutowy doprowadził do kryzysu? Przecież tam kredytowanie było w 100 proc. finansowane walutą krajową. Największe kryzysy „hipoteczne” zdarzyły się tam, gdzie rynek nieruchomości kredytowany był walutą własną. Wystarczy wymienić Stany Zjednoczone. Nie jestem makroekonomistą, ale krótki artykuł nie wystarczy do analizy problemu. To są bardzo wartościowe elementy diagnozy, ale powtarzam, kraje małe, jak Estonia, o płytkim popycie, które miały finansowanie ze Skandynawii, (gdzie ceny nieruchomości są bardzo wysokie, wobec czego miejscowe banki uciekły na małe rynki, w ich opinii skrajnie niedoszacowane) znalazły się w zupełnie innej sytuacji niż my. W krajach nadbałtyckich ceny nieruchomości w trzy lata urosły o 600 proc. To w najmniejszej mierze nie jest porównywalne z tym co mamy w Polsce. PKB w tych krajach spadło o 25 proc, nie ze względu na kryzys na rynku nieruchomościowym. Obywatele masowo tracili pracę, spadały dochody zatrudnionych i to skutkowało defaultami.
Marek Belka, prezes NBP twierdzi, że kredyty walutowe ograniczają możliwość prowadzenia polityki pieniężnej.
W pełni zrozumiała jest obawa o utratę zdolności państwa do kontroli polityki pieniężnej. Jednak doświadczenia ostatnich lat nie dają moim zdaniem powodu do niepokoju. Udział kredytów walutowych w „nowej produkcji hipotek” sięga tylko 28 proc. Jest zatem mniejszy niż 50 proc. sugerowane w rekomendacji S. Firmy jeszcze w mniejszym stopniu sięgają po kredyt walutowy. Sądzę, że rynek sam zareagował odpowiednio na kryzys. Banki dawniej bardzo mocno kredytujące w walucie, same zdecydowały, że przechodzą na złotego. Dlaczego tak zrobiły? Ponieważ napotkały barierę, przed którą nas teraz na skale makroekonomiczną próbuje uchronić nadzorca – utraciły możliwość taniego i pewnego pozyskiwania pasywów w walucie. Rozumiem obawy zarządzających całą gospodarką i polityką pieniężną, niemniej odnoszę wrażenie, że skarb państwa próbuje zawłaszczyć sobie możliwość zadłużania się za granicą (co prawda obecnie wykorzystywaną na śladowym poziomie), a ograniczyć ją obywatelom. W mojej ocenie nie istnieją przesłanki do tak głębokich ingerencji.
Czy ograniczenie możliwości kredytowania w walucie i konieczność przejścia na złotówki nie doprowadzi do wojny depozytowej?
Nie widzę banku, który miałby problem z pozyskaniem depozytów. To jest kwestia ceny i wewnętrznych zasad alokacji funduszy. Banki opierające swój model biznesowy na pasywach walutowych i aktywach złotowych będą go musiały teraz zmienić.
Naszym zdaniem, gdyby rekomendacja w obecnej formule weszła w życie, większość banków nie mogłaby kredytować w walutach obcych. Już dawno przekroczyły proponowany 50 proc. limit. Na rynku znalazłoby się jednak kilka banków, które mogłyby sobie na to pozwolić. W efekcie po wprowadzeniu nowych regulacji mielibyśmy do czynienia z istotną nierównowaga konkurencyjną. Warto dodać, że wbrew temu co powszechnie się mówi, również te banki oferują kredyt walutowy, choć oficjalnie się od niego odżegnują. Mają go jednak w ofercie produktowej.. Po wprowadzeniu rekomendacji S mogłyby w prosty sposób dostosować ofertę do nowych warunków. My musimy zmienić całą filozofię działania.
Według KNF udzielanie kredytów walutowych jest zbyt ryzykowne.
Zarządzamy różnymi typami ryzyka: kursowym, stopy procentowej, kredytowym i wieloma innymi. W sposób naturalny zarządzanie ryzykiem walutowym jest jedną z naszych podstawowych funkcji. Na razie robimy to dobrze i nie widzę żadnych przesłanek, które pozwalałyby myśleć, że banki w Polsce mogłyby utracić zdolność zarządzania tym ryzykiem.
Może KNF uważa, że banki nie radziły sobie tak dobrze z zarządzaniem ryzykiem w kryzysie?
Moim zdaniem nic takiego nie miało miejsca. Faktycznie niektóre banki bazowały na swapach. W ich ofercie dominowały kredyty walutowe, a po stronie pasywnej nie dysponowały źródłami średnioterminowymi w walucie obcej. Znalazły się przejściowo w sytuacji zagrożenia. Pamiętajmy jednak że miało to charakter skrajnie wyjątkowy. Jeśli zgodzimy się z tezą, że mamy za sobą najgorszy kryzys w dziejach globu, to jego skutki dla banków w Polsce, szczególnie jeżeli chodzi o zdolność zarządzania ryzykiem, bynajmniej nie były miażdżące. Wręcz przeciwnie, okazało się, że nasz system bankowy dzięki ukształtowanym w przeszłości praktykom w kontroli ryzyka okazał się niezwykle odporny na zawirowania rynkowe.
A jeśli kryzys powtórzy się za rok, dwa lata.
Banki już są na niego przygotowane, wyciągnęły wnioski i dostosowały mechanizmy działania do zagrożeń wynikających z kryzysu. Zarządy zachowały się bardzo profesjonalnie. Te z banków, które utraciły dostęp do pasywów walutowych same z siebie zmieniły model biznesowy. Jeżeli taka będzie wola nadzoru i wprowadzi on rekomendację S kwadrat w obecnej wersji, wszyscy dostosujemy się do nowych realiów. To jest kwestia techniczna. Chodzi jednak o wyważenie akcentów i siłę działania regulacji. Musimy przecież pamiętać, że rekomendacja zakłóciłaby równowagę konkurencyjną.
Poza tym z góry zakłada ona, że banki same nie potrafią zarządzać bilansami. Nie ma żadnych dowodów, by sektor nie poradził sobie z trudnymi warunkami. Warto powtórzyć, że mieliśmy do czynienia z największym we współczesnej historii kryzysem finansowym, a niemal wszystkie banki w Polsce notowały zyski. My ze swojej strony poddajemy stres testom nasze bilanse przynajmniej raz na kwartał, biorąc jako punkt odniesienia warunki z czasów kryzysu. Przed 2008 r. żadnemu analitykowi nie przyszłoby do głowy żeby testować bilans przy takich założeniach. Jeszcze raz powtarzam banki w Polsce przetrwały największy kryzys i poza wyjątkami nie odnotowały nawet straty!
W Millennium było to 1,5 mln zł.
Ale nawet strata nie byłaby niczym dziwnym. To samo dotyczy innych banków. A mimo to wspaniale sobie poradziliśmy.
Ludzie zacisnęli pasa i przez te kilka miesięcy dali radę spłacać wyższe raty.
Przypomnę że sposób oceny zdolności do spłaty rat opiera się na mechanizmie swoistego buforowania, poprzez przyjmowanie do kalkulacji tylko części (i to znacznie mniejszej niż 50 proc.) dochodu netto. Zdolność przetrwania w trudnych sytuacjach wynika także w realnym świecie z faktu, że czasowo klient może uzupełnić swoje dochody z innych źródeł. Kiedy szacujemy poziom defaultowości klienta, zasoby finansowe rodziny w gotówce, samochodach, lub innych aktywach, nie są brane pod uwagę.
Czy zakładanie, że klient ma jakiś margines finansowy nie jest zbyt ryzykowne?
Oczywiście w trakcie procesu ustalania zdolności kredytowej, nie bierzemy tego bufora pod uwagę. Jeśli oceniamy zdolność pomijając te rezerwy, to jest to ocena bezpieczna. Nie przyjmujemy, że oszczędności zwiększają zdolność kredytową. Praktyka w najtrudniejszym okresie dowiodła, że był to dobry sposób szacowania ryzyka.
Jakie obecnie parametry bierzecie do oceny ryzyka
W ocenie całego ryzyka portfela walutowego, nie tylko hipotecznego, posługujemy się kilkoma scenariuszami stresowymi. Jeden z nich zakłada działanie w warunkach kryzysu z dodatkowymi, wyostrzającymi elementami, dopuszczający większe wahania złotego niż te, z którymi mieliśmy do czynienia w kryzysie. Życie pokazało, że nawet trudno wyobrażalny scenariusz jest możliwy. Musimy brać to pod uwagę.
A wartość nieruchomości?
Szacujemy co by się stało, gdyby złoty zdewaluował się wobec waluty o 30-40 proc., a stopy procentowe wzrosły o 200 i 400 pkb. Te parametry pokazują jaki odsetek klientów potencjalnie znajdzie się w tarapartach. Na to dodatkowo nakładamy jeszcze jeden parametr: zakładamy spadek cen na rynku nieruchomości o 25 proc. Symulujemy co stałoby się z bankiem, gdybyśmy musieli przyjąć na siebie ciężar takich skrajnych warunków rynkowych. I mogę zapewnić wszystkich, że nawet przy takim scenariuszu bank nie będzie miał straty. By zmusić nas do „użycia” niewielkiej części kapitału do absorpcji strat musiałaby – odpukać - wydarzyć katastrofa makroekonomiczna na dużo większą skale.
Nie widzę więc poważniejszego zagrożenia dla systemu finansowego w skali makro. Frank kosztował w szczycie aprecjacji 3,20 zł. Nawet gdyby złoty staniał do 4 zł za franka nie zdarzy się żadna katastrofa w bilansie czy wyniku banku.
A wśród klientów?
Ani wśród klientów traktowanych jako ogół. Oczywiście w indywidualnych przypadkach będą zdarzały się defaulty. Chcę jednak podkreślić, że wszyscy jesteśmy narażeni na ryzyko walutowe w każdym aspekcie życia, niezależnie od tego, czy mamy kredyt walutowy czy nie. Kupując samochód natychmiast „podpisujemy” swoistą umowę opcyjną z dostawcami paliwa. Oni kupują surowiec za walutę. Godzimy się z faktem, że będziemy uzależnieni od kursu walutowego. Jeśli w skutek jego wahań litr benzyny podrożałby o 1 zł to rodzina dysponująca dwoma samochodami musiałaby miesięcznie wydać o 300-400 zł więcej na paliwo. Żeby rata kredytu podrożała o tyle miesięcznie to kredyt na 300 tys. musiałby zostać dotknięty wahliwością kursu o 20 proc. Pytanie, czy różnica w wysokości 300-400 zł w racie, jest trudniejsza do dźwignięcia niż wzrost ceny paliwa. Zakładamy przy tym, że wahnięcie kursu ma charakter przejściowy, bo scenariusz trwałego umocnienia się franka do 3,5 zł jest mało realny. Gdyby tak miało się stać to powinniśmy od razu założyć wariant katastroficzny i w ogóle wyeliminować walutę z obiegu gospodarczego. Bo jeżeli frank na stałe miałby kosztować 4 zł a euro 6 zł mielibyśmy faktyczną katastrofę gospodarczą. Jako bank mielibyśmy dużo większe problemy niż poziom defaultów w hipotekach sięgający 7-10 proc.
Ryzyko walutowe czai się wszędzie. i wielokrotnie, często nieświadomie, takie ryzyko podejmujemy. Jestem zwolennikiem, żeby nam klientom nie odbierano swobody wyboru.
KNF podkreśla krotki życiorys i niewielkie doświadczenie w udzielaniu kredytów walutowych. Nie wiemy jak będą się one zachowywały za 10-15 lat.
Ta droga wcale nie jest krótka. Od 7 lat w nowoczesny sposób kredytujemy rynek nieruchomości. Pierwsze objawy starzenia się portfela powinny być więc zauważalne. Nie osiągają one skali, która mogłaby budzić jakikolwiek niepokój. To prawda, że różne kredyty mają różne cechy „psucia się”. Hipoteczny ma to do siebie, że jego jakość statystycznie powinna pogarszać się względnie szybko w wymiarze kilku lat. Jeśli to nie wystąpi, z czasem poprawia się relacja wartości nieruchomości oraz dochodów klienta do wysokości raty. Szacujemy, że w wypadku 30 lat kredytowania oznaki psucia powinny wystąpić po 5-7 latach, a tak się nie dzieje..
Złotowe kredyty spłacają się gorzej niż walutowe.
W Polsce kredyt walutowy jest mniej zagrożony, a wynika to z profilu przeciętnego kredytobiorcy. Klient zaciągający kredyt złotowy ma mniejszy potencjał niż osoba z kredytem walutowym. Wiąże się to z poziomem wykształcenia, zarobkami. Statystyka pokazuje, że klient z kredytem walutowym jest bardziej świadomy i lepiej zarabia.
Trzeba jednak zaznaczyć, że statystyki nie oddają pełnego obrazu szkodowości kredytów walutowych ze względu na sposób księgowania rezerw. Otóż jeśli po 90 dniach kredyt jest nieregularny bank przewalutowuje go na złote. Dlatego porównanie poziomu defaultów w kredytach złotowych i walutowych daje nieprawdziwy obraz sytuacji, bo wszystkie stracone kredyty powyżej trzech miesięcy są złotowe.
KNF przestrzega, że klientom sprzyjają niskie stopy w Szwajcarii, ograniczając negatywny wpływ osłabienia złotego. Co się jednak stanie jeśli stopy pójdą w górę?
Ocena klienta ubiegającego się o kredyt walutowy jest znacznie surowsza niż przy kredytach złotowych. W naszym banku już na wstępie przyjmujemy pewien bufor bezpieczeństwa finansowego dla klienta, odcinając kilkadziesiąt procent jego miesięcznych dochodów. Dalej, niezależnie od waluty, przyjmujemy oprocentowanie kredytu złotowego, sprawdzając, czy klient udźwignie takie obciążenie.
Dalej, żeby ocenić jego zdolność obciążamy go większą stopą. Na koniec nadzorca zobowiązał nas żebyśmy jeszcze odjęli 20 proc. dochodów, jeśli kredytujemy walutą. W efekcie już ok. 20-25 proc. dochodu klienta wystarczy, żeby spłacił ratę. Zatem gdyby nawet rata się podwoiła, a jest to scenariusz wielce nieprawdopodobny, to obciążenia klienta zwiększyłyby się maksymalnie do połowy jego dochodów. Byłby je zatem w stanie obsługiwać.
Dla klienta indywidualnego nie jest ważne ile kredyt zdrożał bądź nie, ale jaką ratę musi zapłacić. Oczywiście wysokość kredytu jest ważna dla osób, które muszą natychmiast, z różnych powodów go spłacić, bo przejściowo wartość nieruchomości jest mniejsza niż zobowiązanie. Nie są to jednak częste przypadki. W szczycie kryzysu tylko przez kilka miesięcy rata porównywalnego kredytu złotowego i walutowego była równa. Poza tymi wyjątkowymi sytuacjami klienci z kredytem walutowym płacą znacznie niższe raty od osób zadłużonych w krajowej walucie.
Co najbardziej nie odpowiada Panu w rekomendacji S kwadrat?
Oczywiście bankowość w krajach rozwiniętych, ucywilizowanych, nie może istnieć bez nadzoru. Działalność na silnej dźwigni wymaga kontroli i regulacji. Ci, którzy tak jak ja pracują w obszarze ryzyka uważają takie podejście za swego rodzaju katechizm. Depozyty klientów muszą być bezpieczne, dlatego wszystkie moje uwagi krytyczne nie mają nic wspólnego z krytykowaniem roli nadzoru lub regulatora rynku. Twierdzę natomiast, że siła regulatora wynika z partnerskich kontaktów z bankami.
Wielu bankowców narzeka na brak dialogu z KNF. Zgadza się Pan z taka opinią?
Zbyt mało jest spotkań dwustronnych, żebyśmy mieli wystarczająco dużo czasu na dyskusję. Potrzebna jest nie godzina, dwie, ale cały dzień warsztatów, żeby na przykładzie dwóch, trzech banków omówić doświadczenia związane z udzielaniem kredytów walutowych. Do wymiany opinii nie dochodzi, bo regulator aranżuje spotkania o charakterze wyłącznie konkludującym lub konsultacyjnym. A ja wierzę w częsty pogłębiony dialog.
Rekomendacja S kwadrat, podobnie jak rekomendacja T, zawiera cały szereg dobrych propozycji z punktu widzenia banków.
Wiele z 21 zapisów rekomendacji S porządkuje to co można uznać za dobre praktyki. Uważam, że są one jak najbardziej potrzebne. Niezbędny jest ktoś kto ogarnia całość, wie jak postępują banki, po czym przygotowuje zestaw jak najlepszych praktyk. Niestety pojawia się kwestia zrównoważenia siły działania rekomendacji oraz pytanie czy to ma być konstrukcja najlepszych praktyk, czy dyscyplinujące i sterujące bankami wytyczne. Moim zdaniem tego ostatniego czynnika jest za dużo. Komisja ze swojej nazwy jest instytucją nadzorującą, a nie regulującą. Rekomendacja idzie tak daleko w kierunku regulowania rynku, że bardziej odpowiednim dokumentem byłaby co najmniej uchwała. Wystąpiła pewna inflacja rekomendacji w ostatnim czasie. Nie wiadomo już czy są to zalecenia czy obowiązek. Rekomendacja w sensie czysto semantycznym i systemowym oznacza pewne wskazanie, tymczasem sposób komunikacji tego typu dokumentów wskazuje, że komisja traktuje rekomendacje nie jako zalecenie, ale polecenie. W mojej ocenie idzie za daleko.
Zdecydowana większość rekomendacji są to uogólnienia najlepszych praktyk i tylko im przyklaskuję. Natomiast kilka idzie dalej i pojawia się pytanie, czy nie powinny znajdować się w dokumencie wyższej rangi. Wtedy jednak powinny być poddane zupełnie innemu procesowi dyskusji, wymagałyby dłuższego procesu legislacyjnego, pozwalającego wszystkim stronom na odniesienie się do nich.
Najwięcej zastrzeżeń wywołuje limit 50-procentowej ekspozycji na kredyty walutowe.
Reguła 50/50 idzie za daleko. Reprezentując bank, który silnie oparł koncepcję biznesową na walucie jestem subiektywny, ale żaden z banków nie jest obiektywny, podobnie jak i sama komisja ma swoje racje. Dajmy sobie jednak szansę na wypowiedzenie naszych poglądów i przedstawienie stanowisk. Nie odcinajmy się od otwartej komunikacji w kwestiach decydujących o skuteczności i przydatności regulacji nadzorczych.
W rekomendacji są zapisy, które stanowią zaprzeczenie logiki funkcjonowania banku. Np. rekomendacja 20., żeby posłużyć się najbardziej drastycznym przykładem. Mówi ona m.in. że w całym okresie kredytowania bank musi zapewnić, że wartość nieruchomości nie spadnie. To jest irracjonalne: od dnia udzielenia kredytu ona może drożeć lub tanieć. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że przy 30-letnim kredycie w pierwszym roku spłaca się mniej niż 1 proc. kapitału, to wystarczy, żeby nieruchomość staniała o 2 proc, i już nie spełniamy wymogów rekomendacji. To jest nonsens. Po drugie, jak ja mam doprowadzić do sytuacji żeby wartość zabezpieczenia nie spadła. Przypomnę, że w 2009 r. UOKiK oraz KNF upominały banki, żebyśmy nie naciskali na klientów i nie zmuszali ich do podwyższania wartości zabezpieczenia. Najpierw pytano nas czy na pewno w umowach mamy zapisy, które pozwalają uzupełnić zabezpieczenia, a kilka miesięcy później upominano nas, że nadużywamy tego prawa, bo szkodzimy klientom. Nie pchajmy się w ten sam problem ponownie. Rekomendacja, która z gruntu jest niewykonalna przeczy całej regulacji.
Nadzór uważa, że kredyty walutowe, jako bardziej niebezpieczne wymagają większej staranności po stronie banków.
W porządku, tylko, że niektóre zapisy są logicznie nietrafione. np. założenie, że ktoś przechodząc na emeryturę traci zdolność kredytową. Jeżeli założymy, że ludzie będą zarabiać coraz więcej, nawet tylko o sam wskaźnik inflacji, czyli powiedzmy o 3 proc., to, posługując się procentem składanym, możemy wyliczyć, że wynagrodzenie przyszlego emeryta wzrośnie w ciągu 30 lat kilka razy. Nawet jeśli tzw. stopa zastąpienia emerytury do pracy będzie gorsza niż obecnie i wyniesie, powiedzmy, 30 proc. to ten emeryt dostanie dwa razy więcej w emeryturze niż dzisiaj zarabia. A rata będzie w tendencji taka sama. Nikt nie zastanawia się też o ile w tym czasie wzrosną ceny nieruchomości. Trudno założyć, że przez 30 lat nie będą one drożały nominalnie, a ludzie zarabiać będą coraz mniej.
Kolejne lata przybliżają nas do coraz lepszej spłaty po stronie klienta. Pomijam fakt, że emeryt jest bardziej wiarygodnym kredytobiorcą niż pracujący oraz to, że różne grupy zawodowe mają różnej wielkości uposażenia emerytalne, terminy przechodzenia na emeryturę itd.
Przy ocenie zdolności kredytowej 25-letni okres jako punkt wyjścia też jest nieporozumieniem. Nadzorca uważa, że możemy kredytować na dowolny okres, ale żeby ocenić zdolność kredytową klienta bierzemy tylko 25 lat. To jest niestandardowe podejście jeśli chodzi o kredyt hipoteczny. W kraju, w którym ludzie zabiegają o mieszkania, skrócenie okresu o 5 lat, a tym bardziej o 10 lat, pozbawia kredytobiorcy około 100 tys. zł kredytu. Zamiast 300 tys. zł, który pozwala w Warszawie na zakup mieszkania o powierzchni 40-50 m.kw., dostanie 200 tys. zł i z trudem stać go będzie na bardzo skromną kawalerkę.
KNF pyta co to jest standardowy okres kredytowania.
Standardowy wzrost klienta to jest średnia, która informuje, że średnio biorąc w danej populacji w przypadku mężczyzny wzrost mieści się w przedziale 180-190 cm. Nie musimy się przekonywać co to jest standard. To jest najczęściej występująca cecha. W przypadku kredytu hipotecznego w świecie nie jest nią 25 lat, ale okres między 25 a 40 lat. Nie musimy bawić się w semantykę. Uważam, że pytania o standard w tej sytuacji jest nieuczciwym postawieniem sprawy, bo ja mogę je odwrócić i zapytać, a dlaczego nie 20 czy 40 lat? Chodzi o to, że standardem wypracowanym przez lata na świecie jest kredytowanie wieloletnie. Jeśli ktoś chciałby się zapytać czym jest standard to może sobie równie dobrze odpowiedzieć na pytanie dlaczego amortyzujemy nieruchomość przez 50 lat, a nie 25 lat? Jednym słowem nie ma jednoznacznego uzasadnienia dlaczego 25 lat, a skutki takiej regulacji będą bardzo poważne. Zdolność kredytowa zostanie tak mocno ograniczona, że wielkość kredytu może zmniejszyć się o jedną trzecią. W Polsce oznacza to znaczne ograniczenie zdolności do zakupu mieszkania docelowego przez młode małżeństwa.
Gdzie jest pole do kompromisu między bankami i nadzorem?
Opinie środowiska bankowego idą w taką stronę, że jeśli 50-procentowy limit zostanie nieuchronnie wprowadzony to bardzo będziemy zabiegać o wystarczająco długi okres dostosowawczy. Rekomendacja bardzo mocno zmieni nasze modele biznesowe. Usunięcie z oferty kredytu walutowego oznacza nie tylko utratę możliwości kredytowania w walucie, ale również możliwości pozyskiwania klientów, którzy przy wyborze banku mogą kierować się tym, czy udziela on również kredytów walutowych. Dlatego banki wskazują, że jeśli mamy iść tą drogą, to potrzebujemy vacatio legis dłuższe niż rok - osiemnaście miesięcy, a może i dłużej. Najlepiej gdyby limit 50 proc. dotyczył tylko nowych kredytów. Czyli najpierw mamy czas na przebudowanie modelu biznesowego, a potem każdemu nowemu kredytowi walutowemu musi towarzyszyć jeden kredyt w złotych.
Prof. Sławiński przekonuje, że wobec zagrożenia jakie kredyty walutowe stwarzają dla swobody kreowania polityki pieniężnej państwa wszystkie inne argumenty tracą na znaczeniu.
Nie kwestionuje argumentów tego typu. Makroekonomia wydaje się dominować w argumentacji. Jednak wszyscy krytycy kredytu walutowego pomijają jeden fakt: my nie udzielamy kredytów walutowych - klient dostaje kredyt złotowy, tylko w momencie spłaty, rata jest przeliczana na walutę, którą bank oddaje komuś od kogo ją kupił. Banki udzielając kredytów przy użyciu środków walutowych z zewnątrz, kredytują klienta pod jego przyszłe depozyty. Prof. Sławiński pisze, że grozi nam pogłębianie się luki między depozytami a kredytami. Każdy z nas, kto zaciąga kredyt ma taką lukę, państwo także ma taką lukę. Ja zaciągając kredyt biorę go pod przyszłe dochody. To samo dotyczy kredytów walutowych. Zmieniamy kredyt walutowy na złotowy i spłacamy go przyszłym strumieniem naszych dochodów. Innymi słowy jest to inwestycja w przyszłą zdolność społeczeństwa do budowy depozytów w przyszłym „środowisku” stopy wymiany waluty lokalnej na walutę kredytu. Prywatnie sądzę, że kraj, który chce się wydobyć z zapóźnienia powinien liczyć na to, że ze źródeł zewnętrznych będzie finansował swój rozwój i będziemy rozwijać się szybciej niż tylko za „swoje” pieniądze. Jeśli ograniczymy dostęp do zagranicznego finansowania być może nie mamy co myśleć o 6-procentowym wzroście PKB. Jakąś receptą byłoby zbudowanie miar – bezpieczników kontrolujących tempo akcji kredytowej w walucie w relacji do depozytów czy PKB i włączanie działań zaradczych w przypadku groźby naruszenia wcześniej określonej relacji. Ale to już niech ocenią eksperci z dziedziny polityki gospodarczej. Ze swojej strony podtrzymuję, iż z perspektywy banku i naszych klientów zagrożenia nie widać.