Przypomnijmy, że Sejm jednym głosowaniem miałby odwołać ze stanowiska premiera Donalda Tuska i powołać Piotra Glińskiego. Taka procedura wymaga co najmniej 231 głosów, co udaje się wyłącznie wtedy, gdy decyzję o wymianie szefa rządu podejmuje sejmowa większość. Na przykład w roku 2006 ówcześni koalicjanci, czyli PiS z Samoobroną i LPR, właśnie w takim trybie podziękowali Kazimierzowi Marcinkiewiczowi i obsadzili Jarosława Kaczyńskiego.
Konstruktywne wotum nieufności o charakterze próby sił jest niemożliwe z samego założenia ustroju parlamentarno-gabinetowego. Dlatego złożony wniosek jest przede wszystkim aktem bezradności głównej partii opozycyjnej. Prezes Jarosław Kaczyński argumentuje: „Nie ma dziedziny, w której ten rząd nie działałby w sposób, który jest zupełnie niemożliwy do wytłumaczenia z jakiegokolwiek racjonalnego punktu widzenia”. Pierwsze deklaracje klubów sejmowych wskazują, że z tą argumentacją zgadzają się tylko wnioskodawcy oraz Solidarna Polska.
Generalnie fatalna dla Polski jest okoliczność, że tak poważna debata publiczna ma posmak kabaretowy. Nawet nie wiadomo, czy rząd tzw. bezpartyjnego fachowca Piotra Glińskiego miałby trwać tylko do przyspieszonych wyborów, czy aż do planowego końca kadencji w roku 2015. Ale jeden element wniosku PiS obiektywnie zasługuje na pochwałę — mianowicie… termin jego złożenia. Publicznie postulowałem na tych łamach ze dwa razy, by prezes Jarosław Kaczyński w interesie kraju odczekał, aż skończy się budżetowy szczyt Rady Europejskiej — i tak się stało.