Najwyższy szczyt naszego kontynentu — Elbrus (5642 m n.p.m.) czy Mont Blanc (4809 m n.p.m.)? To zależy, czy uznajesz rosyjską część Kaukazu, przy granicy z Gruzją, za Europę. Bo tam leży Elbrus. Spór o palmę pierwszeństwa pewnie będzie trwał nadal, lecz w Europie to na szczyt leżący we Francji mówi się „dach Europy”.

„Tour de Mont Blanc (...) pojawia się w rankingach najpiękniejszych szlaków Europy. Jest szlakiem pieszym biegnącym dookoła całego masywu Mont Blanc w Alpach Graickich. Nie prowadzi na szczyt najwyższej góry tej części Europy, ale pozwala na przebycie ponad 170 km mniej lub bardziej wymagających dróg. To także możliwość przeżycia górskiej przygody z widokiem na spektakularny masyw Mont Blanc” — informuje skalnik.pl, dodając statystykę dziesięciodniowej wędrówki: „Liczba wypitych kaw 78 [na 2 osoby — red.]; różnica wysokości 10 tys. metrów; odwiedzone kraje 3.”
U szefa Tutlo przygoda z górami zaczęła się, gdy poznał przyszłą żonę.
— Nie była zapalonym trekkingowcem. Chodziła po górach rekreacyjnie, ale zaproponowała, byśmy połazili razem. Pojechaliśmy kilka razy. Wystarczyło, żebym się wciągnął. Stało się to wspólną pasją. Teraz mamy z tego ogromną satysfakcję. Spędzanie wolnego czasu jest kwestią indywidualną. Jeśli ktoś odpoczywa, leżąc na plaży, to OK, ja nie jestem w stanie w ten sposób oczyścić głowy i oderwać się od codziennych spraw. Wolę wyzwania. W trakcie wędrówki jestem skupiony na otoczeniu. Na tym, żeby wejść na szczyt. To powoduje, że odcinam się od innych spraw. Dzięki temu po powrocie mogę spojrzeć na biznes z dystansem. Gdybym leżał na plaży, z pewnością myślałbym o pracy — mówi Damian Strzelczyk.
Nie namawiam do naśladowania
W ciągu kilku lat udało mu się przejść przez Beskidy, Bieszczady, pasmo górskie Sierra Nevada w Hiszpanii, szlaki na Teneryfie oraz Maderze, czyli miejsca, które wielu osobom nie kojarzą się z górskimi wędrówkami, także Tatry Słowackie, które są bardziej dzikie i mniej uczęszczane niż nasze. Nie zapomni także przejścia najtrudniejszego szlaku w Tatrach Wysokich, czyli Orlej Perci.
Alpinista Filip Babicz przebiegł Orlą Perć w 1 godz. i 4 min. (07.09.2018). Na YouTubie jest też ponadgodzinny zapis pt. „Cała Orla Perć — rekord przejścia 1:16:32 — Piotr Łobodziński Towerrunner 12.07.2016”: „Całościowy zapis mojego przejścia najtrudniejszego tatrzańskiego szlaku od przełęczy Zawrat do przełęczy Krzyżne, czyli Orlej Perci. Ten czerwony szlak, wiodący w większości skalistą granią cały czas powyżej 2000m n.p.m. jest dość trudny technicznie, więc nie namawiam do naśladowania mojego wyczynu”.
Jest zazdrość, że ktoś w takim stylu i tempie robi Orlą, szlak obliczony na 7-8 godzin?
— Filip Babicz i Piotr Łobodziński są profesjonalnymi sportowcami. Dla nich góry to praca i życie. Ja idę w góry, żeby po nich pochodzić, nasycić się. Nawet nie próbuję się z nimi porównywać. Podziwiam ich, szanuję, zastanawiając się, co nimi kierowało. Mogę sobie tylko wyobrazić, ile musieli włożyć wysiłku, pracy i przygotowań... Nawet gdybym bardzo chciał, nie miałbym na to czasu. Priorytetem jest dla mnie rodzina i Tutlo — mówi Damian Strzelczyk.

Jego przejście Orlej odbyło się pod koniec sierpnia 2019 r. Nie zapomni tego długo — przeszedł najtrudniejszy szlak zaledwie kilka dni po tym, jak 22 sierpnia podczas burzy na Giewoncie zginęło pięć osób, a 157 zostało rannych.
— Na szlakach i w schroniskach panowało napięcie. Kiedy było słychać grzmot lub jakikolwiek sygnał o możliwej zmianie w pogodzie, wielu turystów wpadało w panikę. Mając na uwadze niedawną tragedię, zwracaliśmy uwagę nawet na najmniejsze zmiany atmosferyczne i staraliśmy się odbyć naszą wędrówkę bardzo zachowawczo. W drogę wyruszyliśmy przed godziną 4, planując zrobić całą trasę w jeden dzień. Po dojściu do Koziego Wierchu zauważyliśmy jednak chmury na horyzoncie i postanowiliśmy zejść do schroniska. Zdecydowaliśmy, że resztę trasy zrobimy następnego dnia — wspomina szef Tutlo.
Po kilku latach włóczęgi górskiej zastanawia się, po co to robi, co mu to daje? Dla jednych może to być bicie rekordów, sprawdzenie możliwości, adrenalina. Dla innych odpoczynek, przyjemność. On jest entuzjastą drugiego podejścia, bo nie lubi niepotrzebnego ryzyka. Zarówno w życiu zawodowym, jak też prywatnym. Niezależnie od tego, czy idzie w góry czy przygotowuje wdrożenie nowego produktu, lubi mieć plan przewidujący różne scenariusze i sposoby reakcji. Podobnie jest z górami.
Żona mnie uratowała
— Zawsze trzeba mierzyć siły na zamiary, nie tylko w górach. Jeśli ma się lęk wysokości, to takich szlaków powinno się unikać. Momentami było naprawdę niebezpiecznie. Jedna osoba może mieć lęk niewielki i bez patrzenia w przepaść sobie poradzić. Inna może spanikować i spowodować zagrożenie nie dla tylko dla siebie, ale też dla osób przebywających obok. Odrobina adrenaliny w życiu czy sprawdzenie swoich możliwości są oczywiście potrzebne, ale nie można myśleć tylko o sobie. Podobnie jest w biznesie. Prowadząc firmę zawsze musimy pamiętać o odpowiedzialności wobec pracowników, wspólników, partnerów biznesowych, klientów czy inwestorów. Pamiętać, że czym innym jest strach, a czym innym respekt wobec góry czy wyzwań w firmie — mówi Damian Strzelczyk.
Numerem jeden w górskim świecie są dla niego Dolomity i okolice Cortiny d’Ampezzo.
— Postanowiliśmy z żoną zmierzyć się z długą i wymagającą via ferrata Ivano Dibona. Było to przed początkiem sezonu. Po przejściu większej części trasy trafiliśmy na zasypany mokrym śniegiem fragment drogi. Stanęliśmy przed decyzją, iść dalej czy zawrócić. Każde rozwiązanie było ryzykowne. Kontynuacja wędrówki wiązała się z możliwością osunięcia śniegu, a nie mieliśmy lin do asekuracji. Powrót tą samą drogą z ryzykiem, że zastanie nas noc. Postanowiliśmy iść dalej. Pierwsza poszła żona, bo jest lżejsza. Po czym ruszyłem ja. Nagle śnieg osunął się pod moim ciężarem. Żona złapała mnie w ostatniej chwili. To było mocne przeżycie i zarazem cenna lekcja na przyszłość, wykład z ryzyka w praktyce. Od tamtej pory dwa razy bardziej przygotowuję się do każdej wędrówki i zawsze mam przy sobie linę — mówi założyciel Tutlo.

Jeśli się nie uda, to korpo
W zeszłym roku Tutlo znalazło się w rankingu „FT 1000 — Europe’s Fastest Growing Companies 2022”, plasując się na 50. pozycji jako druga firma z segmentu edukacja w Europie i jako trzecia polska w rankingu „Financial Times”.
— Tworząc firmę razem z Tomkiem Jabłońskim, byliśmy przekonani, że mamy superpomysł. Był on wstępnie zweryfikowany — mieliśmy pierwszych potencjalnych klientów, zespół techniczny i biznesowy. Założyliśmy więc, że pozyskanie inwestorów to tylko formalność. Nie mogliśmy bardziej się pomylić. Fundusze nie były zainteresowane współpracą. Szybko musieliśmy znaleźć wyjście z sytuacji. Wsparli nas nasi przyjaciele z Angloville — Michał Żak i Michał Kelles-Krauz. Otrzymaliśmy od nich pieniądze na rozwój, a także dostęp do bazy ich klientów, którzy po ukończeniu kursu w Angloville otrzymywali propozycję kontynuowania nauki w Tutlo. W pierwszym roku około 70 proc. klientów pochodziło z ich bazy. To pozwoliło nam przetrwać najtrudniejszy moment i biznesowo ruszyć w wyższe góry — wspomina Damian Strzelczyk.
Większość jego znajomych z czasów studenckich pracuje w korporacjach lub funduszach inwestycyjnych. Niewielu prowadzi swoje firmy. Kiedy zaczynał studia, nie planował prowadzenia własnej firmy. Na tę ścieżkę nakierowała go praca w Akademickich Inkubatorach Przedsiębiorczości. Wtedy zdecydował, że spróbuje sił w biznesie. Mając 21 lat postanowił, że do 30 roku życia będzie próbował sił jako przedsiębiorca. W dniu 30. urodzin zrobi rachunek sumienia i jeśli wówczas okaże się, że jest bankrutem lub ma poczucie niezadowolenia, napisze CV i poszuka pracy w korporacji. W ciągu kilku lat budowania firmy mieli długi, zarabiali mniej niż znajomi na etatach, wielokrotnie chcieli się poddać, ale z tyłu głowy była myśl — wytrzymać do 30. urodzin.
— Dwa lata temu zgodnie z planem przeanalizowałem sytuację. Okazało się, że nie muszę pisać CV. Współpracujemy z 1000 native speakerami oraz polskimi lektorami. Mamy 30 tys. klientów indywidualnych oraz 500 biznesowych, a także zespół składający się z ponad 270 osób — mówi szef Tutlo.
Zeszły rok firma zakończyła 95 mln zł przychodów, czyli powyżej oczekiwań. W tym roku chce skupić się na rozbudowie produktu dla firm i umocnieniu pozycji na rynku benefitów pracowniczych, a także uruchomieniu nowego produktu dla dzieci. W ubiegłym roku Tutlo weszło do Hiszpanii, a w ciągu najbliższych lat planuje pojawić się na kolejnych rynkach europejskich.
