Nie triumfował, chociaż zdobył więcej głosów

Jacek Zalewski
opublikowano: 2004-09-16 00:00

Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki w pierwotnej wersji poświęcała urzędowi wiceprezydenta bardzo mało uwagi.

Jedynym konkretem było przydzielenie mu przewodnictwa Senatu, jednak z prawem głosowania tylko w wypadku równego podziału głosów senatorów. Dopiero konstytucyjne poprawki doprecyzowały rozmaite procedury oraz tryb postępowania w sytuacjach nadzwyczajnych. Między innymi wiceprezydenta objął przepis prezydencki — że wybrany może zostać tylko obywatel Stanów Zjednoczonych od urodzenia, czyli nie imigrant.

Człowiek od „w razie czego”

Wiceprezydent praktycznie ma tylko dwa zadania. Pierwszym i najważniejszym jest trwanie w nieustannej gotowości do ewentualnego zastąpienia prezydenta. Najbardziej dramatyczną przysięgę prezydencką złożył 22 listopada 1963 r. Lyndon B. Johnson — na pokładzie Air Force One, lecącego z Dallas do Waszyngtonu ze zwłokami zastrzelonego Johna F. Kennedy’ego, 99 minut po stwierdzeniu jego zgonu. Drugim zadaniem wiceprezydenta, ale o charakterze już bardziej osobistym, często za to podkreślanym przez jego partię, jest przygotowanie się do zwycięstwa w następnych wyborach prezydenckich.

Ile władzy i możliwości decyzyjnych ma wiceprezydent? Formalnie niewiele, ale wszystko zależy od szefa. Kiedyś czytałem (więc powtarzam, choć trudno w to uwierzyć), że na przykład Harry S. Truman, wiceprezydent wybrany przy Franklinie D. Roosevelcie w roku 1944, nie był wtajemniczony w „Projekt Manhattan”, czyli budowę w Los Alamos amerykańskiej bomby atomowej! Będąc wcześniej senatorem, doskonale wiedział o jakiejś gigantycznej pozycji budżetowej, ale raczej z daleka... Dopiero kiedy po śmierci Roosevelta tuż przed końcem wojny stał się głową państwa i głównodowodzącym — zyskał pełną wiedzę.

Albert Gore właściwie przez całą drugą kadencję u boku Billa Clintona stopniowo przymierzał się do własnej prezydentury. Ba, w pewnym momencie, gdy Clintonowi poważnie groziło przedterminowe usunięcie z urzędu, Gore mógł się już oswajać w myślach z przysięgą prezydencką. Skończyło się jednak tylko na pogrożeniu gospodarzowi Białego Domu palcem i Gore musiał poczekać do roku 2000 na normalny start w wyborach. Notabene po tamtej obyczajowej aferze jego szefa, ich wzajemne stosunki zdecydowanie się ochłodziły.

Cywilizacyjne pęknięcie

Wyniki wyborów z 7 listopada 2000 r. przypominamy na mapce obok. Kandydat demokratów Al Gore zwyciężył w stanach zaznaczonych na czerwono. Są one w mniejszości, ale to część Ameryki znacznie bardziej zaawansowana gospodarczo i cywilizacyjnie od tej, która poparła George’a W. Busha. To właśnie aglomeracje na wybrzeżach obu oceanów oraz w okolicach wielkich jezior skupiają elity i wyznaczają kierunek amerykańskiego, a zatem i globalnego marszu ku przyszłości. Zwycięstwo Alberta Gore’a w Nowym Meksyku było odstępstwem od reguły i wynikało z liczby wyborców pochodzenia latynoskiego.

W tym miejscu wypada odnotować, że Gore bardzo gorzko przełknął porażkę z Bushem (proporcja głosów 48: 52) w swoim macierzystym Tennessee, skąd był tyle lat wybierany do Izby Reprezentantów i do Senatu. Gdyby 11 głosów elektorskich tego stanu przeszło z konta republikańskiego do demokratycznego, to dzisiaj „Puls Biznesu” mógłby ewentualnie gościć kogoś innego, ale na pewno nie Gore’a, gdyż ten po prostu urzędowałby w Gabinecie Owalnym.

Cztery lata temu cały świat śmiał się z wyborczego niedowładu potężnej Ameryki, gdy w stanie Floryda długie tygodnie trwało powtórne przeliczanie głosów, oglądanie kartek pod światło, etc. 25 głosów elektorskich z Florydy zdecydowało o obsadzie najpotężniejszego fotela na globie ziemskim. W końcu sztab prawników Gore’a skapitulował i przyznał, że Bush wygrał tam dosłownie kilkuset głosami.

Ten, kto wygrywa w danym stanie choćby jednym głosikiem, praktycznie przejmuje wszystkie należne stanowi głosy elektorskie, których liczba uzależniona jest od liczby ludności. I właśnie dlatego matematycznie jest możliwe — w roku 2000 zdarzyło się tak drugi raz w dziejach USA, poprzednio w roku 1888! — że większa łączna liczba głosów obywateli przekłada się na mniejszą liczbę głosów w kolegium elektorskim i kandydat przegrywa, chociaż wygrywa… Żeby było jeszcze śmieszniej — elektorzy nie są prawnie przymuszeni do głosowania zgodnie z wynikiem w ich stanie i teoretycznie (na szczęście tylko teoretycznie) mogą całkowicie zmienić wynik wyborów na prezydenta!

Nigdy nie mów nigdy

Po odejściu z polityki Al Gore mógł wreszcie poświęcić czas na swoje zainteresowania, którymi pasjonował się już w czasach sprawowania mandatu w Izbie Reprezentantów i Senacie. Tematem jego dzisiejszego wykładu, wygłaszanego w Warszawie na zaproszenie „Pulsu Biznesu”, będą przyszłościowe technologie. Wcale nie muszą one przeszkadzać mu w marzeniach o prezydenturze… Może jednak marzy mu się pójście tropem Richarda M. Nixona, który po ośmioletnim stażu wiceprezydenckim minimalnie przegrał w roku 1960 batalię o Biały Dom z Johnem F. Kennedym, później odczekał całe osiem lat i zwycięsko wystartował w roku 1968. Fakt, że potem skompromitował się krętactwami i musiał zrezygnować ze stanowiska, nie ma znaczenia dla rozważań o hipotetycznych szansach Alberta Gore’a na wielki powrót.

Wszystko zależy od wyników wyborów tegorocznych. Jeśli John F. Kerry wygra, to w roku 2008 jako urzędujący prezydent automatycznie stanie się kandydatem demokratów na drugą kadencję. Jeśli jednak przegra, to przygnębiona partia zacznie szukać lidera, któremu republikańscy przeciwnicy nie będą mogli przypiąć żadnej obyczajowej czy wojennej łatki — i może znowu postawi na Ala Gore’a. No tak, ale identycznie swoją szansę na rok 2008 postrzega senator Hillary Clintonowa...

Jest to wróżenie z fusów, na razie 45. wiceprezydent Al Gore pochłonięty jest internetem, nowoczesnymi technologiami i z takim przesłaniem jeździ po świecie. Niniejszy tekst wypada zakończyć optymistycznym akcentem, dlatego odniosę się do takiego właśnie wątku „zwycięskiej porażki” gościa „Pulsu Biznesu”. Otóż w roku 2000 Gore pobił Busha najwyżej, w proporcji 63:32 (pozostałe 5 procent zebrali inni kandydaci), w wyjątkowo poprawiającej samopoczucie prawdziwego mężczyzny grupie wyborców — mianowicie wśród niezamężnych kobiet...