Spośród dwóch tegorocznych kampanii wyborczych obsadzenie 51 polskich mandatów w Parlamencie Europejskim (25 maja) jest dla kraju zdecydowanie mniej ważne niż wybory samorządowe (16 listopada). Potwierdza to sama klasa polityczna, która dobrze wie, że pierwsze głosowanie naprawdę jest wyłącznie testem, drugie natomiast decyduje o wpływie na zarządzanie niemałymi pieniędzmi. Zwłaszcza że w rządowej koncepcji rozdysponowywania unijnego strumienia z siedmiolatki 2014–20 zdecydowanie większy udział procentowy będzie miał samorząd, głównie wojewódzki.
Jak przed każdymi wyborami, w najbliższych miesiącach trwać będzie starcie sprzecznych interesów.
Każda inwestycja oddawana jesienią 2014 r. będzie traktowana przez kończącą kadencję władzę jako normalna, a przez kandydatów do jej przejęcia — jako nieuczciwa kiełbasa wyborcza. Na przykład w Warszawie takim typowym przedsięwzięciem celowanym na jesień była druga linia metra („PB” także czeka, jako że z redakcji akurat mamy do jednej z nowych stacji 200 metrów), ale już wiadomo, że na głosowanie się nie uda.
Oprócz lokalnych podobne starcia przedwyborcze dotykają inicjatywy władzy centralnej. Zarówno PiS, jak i SLD uznały na przykład najnowszy pomysł rządu przechwycenia przez budżet wielkich pieniędzy z Lasów Państwowych (1,6 mld zł), z przeznaczeniem przede wszystkim na budowę i remonty dróg lokalnych — za nieuczciwy chwyt wyborczy zorientowany na zadłużone samorządy.
Takie rozumowanie jest absurdalne, albowiem oblicze polityczne zwłaszcza władz gminnych zupełnie nie przystaje do podziałów na szczeblu centralnym. Projekt rządu należy do tej samej kategorii co wywołująca tyle sporów niedawna nowelizacja ustawy o OFE. Poszukiwane są i wysysane wszelkie rezerwy, którymi można załatać rozłażące się finanse publiczne.