NIE ZALEŻY MI NA MILIONACH WIDZÓW

Wojciech Surmacz
opublikowano: 1999-01-15 00:00

NIE ZALEŻY MI NA MILIONACH WIDZÓW

Roman Gutek, dystrybutor niezależnego kina europejskiego, twierdzi, że nie zależy mu na osiąganiu szybkich zysków. Mówi, że pieniądze zwracają się bardzo późno, ale zdążył się przyzwyczaić do tej specyfiki filmowego interesu. Na piratów na razie nie narzeka, bo wprowadza na ekrany ambitne produkcje.

„Puls BiznesuŐŐ: Cztery lata temu rozpoczynał Pan działalność jako niezależny dystrybutor filmowy. Co się zmieniło od tego czasu na rynku dystrybucyjnym?

Roman Gutek: Po pierwsze, na tym rynku jestem znacznie dłużej. Wcześniej nie prowadziłem jednak tego typu działalności na własny rachunek. Dzisiaj doświadczenia z przeszłości znakomicie procentują. Odpowiadając na pytanie o rynek dystrybucji mogę stwierdzić, że okrzepł i stał się bardziej stabilny. Wielu rzeczy się nauczyliśmy i potrafimy analizować to, co się na nim dzieje. Nasze reakcje nie są już tak histeryczne i nerwowe jak kiedyś. Można oczywiście mówić o specyfice czy inności dystrybucji w Polsce — nie tylko filmów europejskich i niezależnych. Generalnie mamy za mało kin w stosunku do liczby filmów trafiających na rynek. Potrzeba nam więcej ekranów, a filmy powinny być dłużej wyświetlane. Szczególnie te mniej znane, które rozprowadza m.in. moja firma. Do kin wprowadzamy kilkanaście filmów rocznie. Często przygotowujemy małą liczbę kopii. Sposób ich dystrybucji jest inny niż wielkich hollywoodzkich produkcji. Nie nastawiamy się na zysk wypracowany w ciągu dwóch weekendów. Nasze filmy zaczynają swój start od dużych ośrodków akademickich. Później trafiają do mniejszych miast. Jednym słowem mają dłuższe życie.

— Czy wśród dystrybutorów niezależnego kina europejskiego w Polsce istnieje jeszcze miejsce dla jakiejś nowej firmy?

— Teoretycznie tak. Jestem w stanie wprowadzić na rynek maksymalnie od 20 do 24 filmów rocznie. To jest dużo i mało. Jest naprawdę mnóstwo interesującego kina europejskiego czy niezależnego amerykańskiego. Czasami naprawdę żal rezygnować z wielu tytułów. Inne firmy mogłyby je teoretycznie kupić. Ale jak już wspomniałem, nie ma gdzie ich pokazywać. Moja firma jest w tej dobrej sytuacji, że dzierżawi warszawskie kina, Muranów i Wars. Dzięki temu mam możliwość bezpośredniego sterowania repertuarem. Własne filmy mogę grać długo. Z tego powodu jest mi po prostu łatwiej niż kilku innym dystrybutorom, którzy z takim repertuarem próbowali się zmierzyć. Nie wszystkim się udało utrzymać w tej branży. Oczywiście nasze ryzyko zmniejsza się, kiedy kupujemy wszystkie prawa do filmu, tzn. kinowe, wideo i telewizyjne. Istotne są zwłaszcza te ostatnie. Odkąd zwiększyła się w Polsce liczba stacji telewizyjnych, wzrosły ceny filmów. Mając prawa telewizyjne do danego filmu, można go bez ryzyka finansowego wpuszczać do kin.

— Kontynuujmy temat telewizji. Pojawiają się nowe stacje. Ostatnio powstały dwie platformy cyfrowe. Jak to wpłynęło na rynek niezależnej dystrybucji filmowej?

— Jeżeli mówimy o tym segmencie, to warto wspomnieć o Sundance Film Institute, założonym w Stanach Zjednoczonych przez Roberta Redforda. Kilka lat temu powołano tam do życia Sundance Channel. W tym kanale telewizyjnym emitowane są m.in. filmy europejskie: ambitne i niezależne. Wiem, że ta stacja chce być jednym z kanałów Wizji TV. Szukając dystrybutorów niezależnych filmów w Polsce, Sundance Channel często otrzymywał informacje o firmie Gutek Film. Spotkaliśmy się na targach w Mediolanie i bardzo zainteresowali się naszą ofertą. Mimo że część filmów wyemitował już Canal+, oni nadal chcą je brać. Generalnie wśród stacji TV rośnie konkurencja. To działa tylko na naszą korzyść, bo ceny praw do emisji naprawdę bardzo mocno wzrosły. Z drugiej strony, ostatnio znacznie spadła frekwencja w kinach. Październik Ô98 był gorszy od poprzedniego o ponad 55 proc. To bardzo duży spadek. Być może jest to spowodowane tym, że wzrosła liczba stacji TV. Jeżeli ktoś dobrze obserwuje repertuar telewizyjny, to zauważy, że jest on coraz bardziej różnorodny. Wiadomo, że telewizja to nie kino. Nie ma tej magii , ale jednak jest dla nas konkurencją.

— Ile średnio kosztuje wprowadzenie filmu na rynek?

— Najpierw trzeba zapłacić za licencję. Często te pieniądze należy wyłożyć minimum pół roku przed wprowadzeniem tytułu do kin. Płacimy w momencie, kiedy otrzymujemy informację o możliwości zamówienia kopii. Bywa, że producenci sprzedają prawa jeszcze na etapie scenariusza. W ten sposób gromadzą większość budżetu produkcyjnego. Dzieje się tak szczególnie przy filmach mniejszych. Nigdy do końca nie wiadomo, kiedy definitywnie zakończy się produkcja. Nie da się tego również zapisać w kontrakcie. Nie możemy więc planować wprowadzenia danego tytułu na ekrany. Najczęściej jest to kwestia kilku miesięcy. Ale bywa, że trzeba czekać dłużej.

— Trzy lata temu kupiłem film „B. Monkey” Michaela Radforda. Opłaciłem tylko część praw, ale przez ten czas mam zamrożone pieniądze. Wcześniej muszę też płacić za produkcję kopii.

Pieniądze wracają do mnie bardzo późno, ale taka jest specyfika tego interesu. W sumie ponoszę koszty licencji, produkcji kopii, transportu, cła, materiałów wyjściowych i promocyjnych, reklamy. W przypadku naszego ostatniego filmu, „W stronę MarrakeszuŐŐ, cena wprowadzenia wyniosła prawie 100 tys. USD. Same kopie, a jest ich 18, kosztowały w granicach 30 tys. USD. Ale to jest dla nas duży film. Przy mniejszej liczbie kopii — zwykle od 3 do 5 — koszt wprowadzenia filmu średnio wynosi 45 —50 tys. USD.

— Czym się Pan kieruje decydując np. o liczbie kopii?

— Posłużę się świeżym przykładem. W „Marrakeszu” gra nowa gwiazda — Kate Winslet. Wydaje się, że to będzie główny magnes. Całą kampanię zdecydowaliśmy się skierować właśnie na jej osobę. W tym filmie nie ma przemocy czy seksu. Istotne są w nim podstawowe wartości.

Jeżeli mamy mniejsze filmy, nie wiążemy z pokazami kinowymi zbyt dużych nadziei. Natomiast często jest tak, że zależy mi na tym, by jakiś tytuł po prostu zaistniał w kinie. Wspominałem już o tym, że bardzo ważny stał się zakup filmu z prawami telewizyjnymi. Bo pieniądze z telewizji są bardziej namacalne.

— Są szybsze?

— Tak. Ale są też pewne. Kiedy przygotowujemy budżet filmu, mniej więcej wiemy, ile dostaniemy za dany tytuł. Już dzisiaj mogę powiedzieć, że do dystrybucji „W stronę MarrakeszuŐŐ na pewno nie dołożę.

— Jak by Pan określił grupę swoich odbiorców?

— To bardzo trudne pytanie, ale wydaje mi się, że znam tych ludzi. Dla nich kino nie jest tylko rozrywką. Szukają w nim przeżycia, doznań estetycznych, głębszych przemyśleń. Jednocześnie tworzy się taki zdrowy snobizm, np. moda na Jarmuscha czy Greenewaya. Często ludzie idą na ich filmy, bo jest to w dobrym guście. Myślę, że duży procent stanowią studenci i licealiści, najczęściej w dużych miastach. Z moją firmą kojarzy się już konkretny repertuar. Są tacy, którzy przychodzą do kina na hasło: Gutek Film. Czują do tej firmy zaufanie. A być rozpoznawalnym to bardzo ważne.

— Na ile traktuje Pan swoją działalność idealistycznie?

— To jest sposób na życie. Nie chcę do tego dorabiać żadnej ideologii. Prowadzę działalność komercyjną. Zdecydowałem się wziąć kredyt i zaryzykowałem własnym majątkiem. Ale mam też świadomość, że dzięki mnie kilka ciekawych tytułów trafiło na polskie ekrany kinowe. Wiem, że istnieją ludzie, wdzięczni za to, co robi ta firma. W pierwszym roku działalności wprowadziliśmy na rynek 8 filmów. Filmy dużych dystrybutorów obejrzało wówczas kilka milionów ludzi. Ktoś skrupulatnie obliczył, że nasze miały 300-tysięczną widownię. Ta sama osoba z oburzeniem zapytała: O co tu chodzi? Dlaczego o tym Gutku jest tak głośno? Ja się tylko uśmiechnąłem i wzruszyłem ramionami. Bo przecież nie chodzi tylko o to, by filmy oglądały miliony. Ważne są też dziesiątki tysięcy. Film Wima Wendersa „Lisbon Story” obejrzało 40 tys. osób. Dla mnie ta właśnie liczba jest bardzo istotna. Jedni czytają Szymborską, inni harlequiny.

— Na koniec pytanie ostatnio bardzo na czasie. Czy filmy dystrybuowane przez firmę Gutek Film bywają nielegalnie kopiowane?

— Niedawno dowiedziałem się, że w jakiejś wypożyczalni jest nielegalna kopia „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha. Ucieszyłem się, bo to pierwszy piracki film na wideo z tych, które rozpowszechniałem. Pomyślałem, że świadczy to o jego dużej popularności. Jak nie ma tych kaset za dużo, to chyba w porządku. Ale to są oczywiście żarty. Na pewno piractwo jest dużym problemem. Przed nielegalnym kopiowaniem nie ma praktycznie żadnych zabezpieczeń. Przynajmniej na naszym rynku wszystko zależy od odpowiedzialności konkretnych ludzi. A wiadomo, że są oni różni — nie tylko w Polsce. Za duże pieniądze zrobią wszystko. Nie pomogą najlepsze zabezpieczenia. Mnie piractwo na szczęście tak naprawdę jeszcze nie dotknęło.

— A może pańskich filmów po prostu nie opłaca się kopiować?

No pewnie, że się nie opłaca. Inaczej nie żartowałbym z nielegalnych kopii „Zaginionej autostrady”.

“Ostatnio bardzo spadła frekwencja w kinach. Październik Ô98 był gorszy od poprzedniego o ponad 55 proc. To bardzo duży spadek. Być może jest to spowodowane tym, że wzrosła liczba stacji TV. Jeżeli ktoś dobrze obserwuje repertuar telewizyjny, to zauważy, że jest on coraz bardziej różnorodny. Wiadomo, że telewizja to nie kino. Nie ma tej magii, ale jest ona dla nas konkurencją”.