A wręcz miażdżąca przewaga głosów prounijnych zostałaby odnotowana w nowych państwach członkowskich, które z Polską na czele są beneficjentami wspólnego budżetu. Niestety dla naszych interesów — 23 czerwca zagłosują wyłącznie obywatele brytyjscy.

Istotne znaczenie dla wyniku ma okoliczność, że Londyn pozostaje znaczącym płatnikiem netto do unijnego budżetu. Nawet po uwzględnieniu rabatu, który w 1984 r. wywalczyła premier Margaret Thatcher. O upust w składce do kasy jeszcze Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej słynna Żelazna Dama walczyła pięć lat. Jej głównym argumentem było niewielkie korzystanie przez brytyjskich farmerów z dobrodziejstw wspólnej polityki rolnej, pożerającej największą część wspólnotowych pieniędzy.
Jeszcze przed rozszerzeniem UE w 2004 r. rabat wart był rocznie blisko 5 mld EUR, w perspektywie finansowej 2007–13 przekroczył 7 mld EUR, a w obecnej 2014–20 sięgnął rocznie już 8 mld EUR. Ubytek muszą pokrywać inne państwa, dlatego rabat wielokrotnie stawał się belką w unijnym oku podczas szczytów Rady Europejskiej, zwłaszcza zatwierdzających budżetowe siedmiolatki. Ciekawe, że od czasu, gdy brytyjskie referendum, ku zgrozie eurokracji, się zmaterializowało — temat w ogóle przestał istnieć…
Przykład budżetowego upustu przekłada na finansowe konkrety filozofię szklanki do połowy pełnej/pustej.
Premier David Cameron wśród różnych argumentów prounijnych przedstawia rabatowy dowód, że Wielka Brytania nie jest tak bezwzględnie dojona przez UE. Strona popierająca brexit uderza natomiast argumentem, że… w ogóle jest dojona.