Mało się o niej słyszy, niewiele mówi. Niesłusznie. Jest piękna,tajemnicza, spokojna. Za parę lat zaleją ją turyści. Trzeba korzystać, póki czas.
Wysokie góry, szerokie doliny, wielkie jeziora, słone laguny, morze. Jak w kraju wielkości Mazowsza zmieściła się taka różnorodność?
Pierwszy kontakt z Albanią — prom z Korfu do Sarandy na południu albańskiej riwiery. Na pokładzie oprócz nas była para Włochów, dwóch podstarzałych francuskich gejów i kilku Albańczyków. Ci ostatni przykuli moją uwagę. Byli kompletnie inni niż ich greccy sąsiedzi. Rudowłosi, piegowaci, z zielonymi lub niebieskimi oczami — nie pasowali do moich wyobrażeń o potomkach Ilirów. Zawadiaccy mężczyźni ze złotymi łańcuszkami na szyjach mieli w sobie jakąś słowiańsko-bałkańską dzikość.
Buda golibrody
Kiedy po dwóch godzinach rejsu zbliżaliśmy się do portu w Sarandzie, byliśmy zdruzgotani. Ze spalonych przez słońce nagich wzgórz wyrastały rzędy wysokich betonowych budynków. I kapelusze schronów, które kazał budować wieloletni dyktator Albanii Enver Hodża na wypadek inwazji wrogich komunizmowi sił. Dzisiaj 750 tys. betonowych grzybów szpeci krajobraz, nie pozwalając zapomnieć o przeszłości.
Stolica albańskiej riwiery składa się głównie z żelbetowych apartamentowców wypierających stare kamienice i koszmarne bloki. Znak, że kraj po latach stagnacji goni Europę. Zrozumiano, że turystyka może być żyłą złota, więc wybrzeże zapełnia się hotelami.
Z nieba leje się żar. Przy nadmorskim deptaku na lekkim wietrze falują liście palm. Wczasowicze smażą się na plaży, a między pachnącymi świeżym tynkiem budynkami wre codzienne życie. Na rożnie piecze się baran, młodzi chłopcy sprzedają grillowaną kukurydzę, w blaszanej budzie urzęduje golibroda.
Albański tabor kolejowy pozostaje w opłakanym stanie. Po tygodniu spędzonym w interiorze jedziemy z Tirany do Vlory pociągiem bez szyb, świateł, z rozprutymi siedzeniami. W przedziale obok nas podróżuje cygańska rodzina. Mężczyzna i siedem kobiet w wieku od pięciu do 50 lat. Przystojny Rom przez całą podróż wygląda przez okno, pogryzając pestki słonecznika. Dziewczynki stroją miny do aparatu. Z ich matką, mimo że nie zna żadnego języka obcego, ucinam sobie pogawędkę. Nie po raz pierwszy. Mieszkańcy Albanii są niezwykle otwarci. Zagajają, otaczają przybyszów opieką, starają się pomóc, nawet jeśli ich angielski jest tylko symboliczny. Wbrew stereotypowym opiniom, większość Albańczyków zna dobrze języki obce: angielski, włoski, francuski, grecki. Najstarsi pamiętają rosyjski.
Sztuka czekania
Pokonanie 150 km zajmie nam sześć godzin. Kiedy maszynista wyskakuje z lokomotywy zerwać sobie figę z drzewa, podróżni czekają. Bez najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Nawet jeśli trzeba poczekać pół godziny, nikt się nie irytuje. Albania to ciągłe czekanie: na autobus, pociąg, taksówkę, kelnera, sprzedawcę, recepcjonistę. Po kilku dniach i nam to nie przeszkadza.
Za oknem wagonu powoli przesuwają się krajobrazy. Z powodu słabo rozwiniętej sieci kolejowej, dróg w fatalnym stanie i górskich terenów zajmujących dwie trzecie kraju przejechanie z jednego końca Albanii na drugi zabiera wiele godzin. Stąd wrażenie, że jest dużo, dużo większa niż wynika z mapy.
Lipiec i sierpień to czas, kiedy kraj odwiedza albańska diaspora. To potężna grupa. W konsekwencji historycznej i współczesnej emigracji poza granicami Albanii mieszka, według różnych źródeł, od 9 do 12 mln Albańczyków, podczas gdy w kraju niewiele ponad 3 mln. Latem na plażach jest więc tłoczno, choć obcokrajowcy są jeszcze rzadkością.
Śniadanie z widokiem
Żeby odpocząć od zgiełku Vlory, jedziemy w góry. Docieramy rozklekotanym busem do przełęczy Llogara. Z wysokości 1055 m n.p.m. rozciąga się widok na dolinę Vlory i Adriatyk. Po drugiej stronie przełęczy otwiera się perspektywa na Morze Jońskie i majaczące w oddali poszarpane brzegi albańskiej riwiery. Przed nami — stroma przepaść spadająca kilkaset metrów w dół do morza. Za plecami — wznoszące się ponad 2000 metrów pasmo gór Cika. Jest przepięknie, choć zbocza są czarne od ognia, a wokoło unosi się zapach spalenizny — Albanię trawią każdego roku wyniszczające pożary. Na przełęczy jest restauracja. Cud, że szalejący tu niedawno ogień jej nie dosięgnął. Śniadanie na tarasie z widokiem na niezmierzoną przestrzeń morza musi być wielką przyjemnością. Pytamy więc właściciela strojącego groźne miny, czy pozwoli nam rozbić namiot na pustym placu obok lokalu. W Albanii nocowanie na dziko jest dozwolone, ale nie ma wielu amatorów takiego noclegu. Właściciel jest zbity z tropu. Wstawia się za nami jego córka i dostajemy zgodę.
Rozbijamy nasz przenośny dom na skraju przepaści. W dole widać biały paseczek plaży i wielki błękit morza. Linia wody zlewa się z niebem. W nocy słychać tylko szczekanie psa i dzwonki owiec schodzących z pastwiska.
Kibicując Italii
Łapiemy stopa. Zabiera nas dostawca chleba. Wąską, bardzo krętą szosą, przepuszczając na każdym zakręcie nadjeżdżające z przeciwka pojazdy, jedziemy do kolejnej miejscowości. Przeciskamy się między górami, niemal wyrastającymi z Morza Jońskiego. Co jakiś czas drogę zastępują nam krowy. Docieramy do słynącego z pięknych plaż Dhermi. Renoma miejsca ma swą cenę. Pokój dla dwóch osób kosztuje minimum 3 tys. leków (jakieś 90 zł).
Zostajemy tylko na jedną noc. Tym bardziej że miejscowość nieco nas rozczarowuje. Wzdłuż pięknej plaży pobudowano skromne pensjonaty. Na parterach znajdują się restauracyjki. Całość sprawia jednak wrażenie taniego domu wczasowego. Jedzenie, jak wszędzie w Albanii, znakomite. Pałaszujemy ser kozi, oliwki, sałatkę grecką. Potem zupę rybną, przepyszne risotto z warzywami i spaghetti frutta deti (z owocami morza). Dookoła nas gwar. Ludzie jedzą pizzę, smażone kalmary, grillowaną jagnięcinę. Oglądają mecz Włochy-Belgia na wielkim telebimie. Już dawno przestali dopingować własną drużynę, zbyt słabą, by odnosić międzynarodowe sukcesy. Kibicują więc Włochom, tym gorliwiej że wielu młodych Albańczyków gra w zespołach Italii.
Rano jedziemy do kolejnej miejscowości. Mijamy górskie wioski, w których malutkie kamienne domki przyklejone są do wysokich nagich skał. Samochody ledwo przeciskają się między bielonymi ścianami domostw. Przed sklepem spożywczym w Vuno stoi kilka stolików. Siedzą przy nich mężczyźni, popijając kawę. Będą tak siedzieć do wczesnego popołudnia. Potem schowają się przed upałem w domach. Pod wieczór znowu pojawią się przy kawiarnianych stolikach, które opuszczą koło północy. Kobiet wśrod nich nie ma. Kawiarnia to miejsce zarezerwowane dla mężczyzn. Jak to w muzułmańskim kraju.
Na (pluszowego) psa urok
Niemal na każdym albań-
skim budynku wisi miś, pie-
sek lub inne pluszowe zwie-
rzątko. Widuje się też lalki i in-
ne zabawki. Zajączki, świnki,
ptaszki dyndają zawieszone
na sznurkach, nadziane są
na konstrukcyjne pręty lub
ukrzyżowane na ścianie. Strze-
gą domostw przed złymi du-
chami. Ot, lokalna tradycja.
Agnieszka Rodowicz