Ciemności pokryły ziemię. A przynajmniej w opinii tych, dla których całym światem były ich domy i miasteczka, nad którymi 19 maja 1780 r. nie wzeszło słońce. Tak naprawdę uniosło się ono nad horyzont, ale ilość dymu z pożaru lasów, które w głębi kontynentu pustoszyły puszczę, skutecznie zaciemniała nieboskłon.

Wszystko działo się w Nowej Anglii - kolonii angielskiej na północnym-wschodzie obecnych Stanów Zjednoczonych oraz w części Kanady. Z badań dendrochronologicznych wiemy, że wewnątrz lądu miał miejsce wielki pożar puszczy. Nieznany jest dokładnie jego zasięg, ale możemy sobie wyobrazić skalę katastrofy na podstawie obserwacji dokonanych przez ludzi.
W niektórych miejscowościach słońce po prostu nie wzeszło, a noc nie przeminęła. W innych zaś późnym porankiem i w okolicach południa zaczęło się ściemniać. Zarówno zwierzęta, jak i ludzie zadziwieni byli niezwykłym zjawiskiem. Według relacji ówczesnych trzoda chlewna w strachu kryła się w zabudowaniach, zdezorientowane koguty piały, żaby skrzeczały w stawach, a śpiewające ptaki dziwnie ucichły. Tam gdzie spadł deszcz, niósł on ze sobą czarną maź, która była popiołem po wypalonych drzewach. Pył ten docierał jednak również bez opadów - w New Hampshire przykrył ponoć ziemię piętnastocentymetrową warstwą.
Jednym z bohaterów tamtego dnia stał się Abraham Davenport, członek legislatury stanu Connecticut. On to po propozycji kolegów, aby odwołać posiedzenie ze względu na nadciągający koniec świata, odpowiedział:
"Jestem przeciwny. Niezależnie od tego, czy armageddon nadchodzi, czy też nie. Jeśli nie, to nie ma powodu do odroczenia; jeśli tak, wolę być zastanym podczas wypełniania moich obowiązków. Życzę więc sobie, by wniesiono świece."
Świece wniesiono - posiedzenie kontynuowano przy ich świetle.
Ciemność ustąpiła kolejnego dnia.
