Entuzjazm polskiej ekipy rządzącej wobec zarekomendowania przez komisję ds. handlu międzynarodowego Parlamentu Europejskiego odrzucenia umowy o zwalczaniu handlu podróbkami ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement) jest aż… podejrzany. Głosowanie może odbyć się w Strasburgu już na sesji lipcowej i rozkład opinii grup politycznych podpowiada, że ACTA faktycznie upadnie. W owym dziele wielki udział mają europosłowie PO, wchodzący w skład największej grupy Europejskiej Partii Ludowej. Jak rzadko kiedy wspomagają ich rozproszeni obecnie europosłowie wybrani z listy PiS. Ba, ACTA tępiona jest nawet bez czekania na opinię unijnego Trybunału Sprawiedliwości.
Ta gorliwość rzecz jasna jest wykonywaniem dyspozycji premiera/przewodniczącego Donalda Tuska. Nagłego zwrotu wobec ACTA dokonał w lutym, po zaskakującej triumfatora wyborów wizerunkowej klęsce, zadanej mu przez anonimową masę internetową. Szok premiera był tym większy, że obszarem porażki stała się komunikacja społeczna, w której PO czuła się najmocniej i która przesądziła o przedłużeniu jej rządów. Premier łapał się prawą ręką za lewe ucho, najpierw polecając złożenie polskiego podpisu pod umową ACTA 26 stycznia w Tokio, a zaraz potem wymyślając nieistniejącą prawnie kategorię tzw. zawieszenia ratyfikacji.
Myślenie o ACTA skażone jest emocjami i beznadziejnym propagandowo rozegraniem tej trudnej sprawy przez klasę rządzącą Unii Europejskiej, nie tylko u nas. Bo co do merytorycznej zawartości umowy zdania są bardzo podzielone. Po jednej stronie stoi wielomilionowa społeczność internetowa, której globalną filozofią jest obalanie i wręcz deptanie wszelkich granic, hamulców, praw autorskich itd. Zwolennicy ACTA jednak podnoszą, że umowa to instrument wręcz niezbędny do cywilizacyjnego rozwoju. Bo żeby nawet coś podrabiać czy bezkarnie za darmo ściągać, najpierw owo coś musi w oryginale po prostu powstać…