Powyższy tytuł kolejowy jest nieprzypadkowy — otóż mnie polska prezydencja Rady Unii Europejskiej objawiła się 1 lipca o szóstej rano całkowitym paraliżem ruchu na rogatkach Warszawy, na przebudowanej za unijne pieniądze transeuropejskiej magistrali E20. Bezradność kolei w porannym szczycie wobec awarii systemu sterowania paradoksalnie stała się symbolem… normalności. Dla kilkunastu tysięcy skrzywdzonych pasażerów standardowe polskie bezhołowie sprowadziło zadęcie klasy rządzącej do parteru.
Spośród inauguracyjnych egzaltacji i uniesień polityków na szczyt abstrakcji wzniósł się marszałek Grzegorz Schetyna, który o sali obrad Sejmu powiedział: "tu, przez te pół roku, będziemy debatować i wpływać na prawodawstwo w całej Europie". Otóż produkcja naszego parlamentu przekłada się na prawo europejskie w stopniu… zerowym, cały ruch odbywa się w stronę odwrotną. Notabene w szczególnym półroczu wyborczym także legislacja krajowa całkowicie zamrze na ponad dwa miesiące.
Niezależnie od bytności głównych funkcjonariuszy z Brukseli, inauguracja prezydencji miała wymiar głównie wewnętrzny. Już pierwsze godziny potwierdziły, jak zostanie ona wprzęgnięta do kampanii wyborczej. Platformie Obywatelskiej niebiosa zesłały spijanie śmietanki z członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Zupełnie nie umie się znaleźć w tej sytuacji Prawo i Sprawiedliwość, dlatego wybrało walkę o głosy Polaków szokującymi tezami o katastrofie smoleńskiej. Taktyką PO zasadnie oburzył się Sojusz Lewicy Demokratycznej, który był wprowadzającym nas do UE, a dzisiaj czuje się wygumkowany…