Wczoraj minęły cztery lata od przyjęcia przez Unię Europejską z inicjatywy Polski, wspartej przez Szwecję, programu partnerstwa wschodniego. Jest on sztandarowym polskim wkładem w cywilizacyjną i gospodarczą misję wspólnoty poza jej granicami.
Przypomnijmy, że partnerstwem formalnie zostało objętych sześć republik poradzieckich: Ukraina, Białoruś, Mołdawia, Gruzja oraz będące w stanie zimnej, a chwilami całkiem gorącej, wojny Azerbejdżan i Armenia. Przez cztery lata programu z konkretów udało się wynegocjować i parafować umowę stowarzyszeniową UE z Ukrainą, ale jej oficjalne podpisanie odsuwa się w czasie na lata.
Partnerstwo wschodnie jest projektem wyjątkowo trudnym i od początku idzie mu jak w tytule.
Potwierdził to ubiegłoroczny szczyt w Warszawie, zorganizowany na okrasę prezydencji Polski w Radzie UE. Od tamtego czasu w skali ważności dla brukselskiej centrali partnerstwo wschodnie spadło już całkiem na peryferie, wypchnięte przez rozsadzające wspólnotę problemy budżetowe. Z czego oczywiście cieszy się Rosja, która polsko-szwedzką inicjatywę z założenia traktuje... powiedzmy, niezbyt przyjaźnie.
Trafiła się rocznicowa okazja do przypomnienia, że partnerstwo wschodnie jeszcze nie odeszło w niebyt. Przy okazji wczorajszych rozmów prezydenta Bronisława Komorowskiego w Mołdawii padły standardowe deklaracje o wspieraniu tego państwa na jego drodze ku Zachodowi.
Mołdawia obecnie stoi na drugim miejscu za Ukrainą, ale gdyby w przyszłym roku udało się jej wynegocjować z UE umowę stowarzyszeniową oraz o strefie wolnego handlu, to w kolejce do oficjalnego podpisania Kiszyniów spokojnie mógłby... wyskoczyć przed Kijów. I to jest promyk nadziei w czterolecie sparaliżowanego programu.