Już w 2010 r. Google, który przecież nigdy nie chciał być Microsoftem, poczuł Europę na własnej skórze. Wtedy to kilku graczy i kilka organizacji z rynku nowych technologii, m.in. powiązanych z… Microsoftem, poskarżyło się na lidera wyszukiwarek. I to nie było komu, bo Komisji Europejskiej (KE), wnosząc o ukrócenie monopolistycznych praktyk Google’a w Europie. Mocne przyspieszenie emocji nastąpiło zwłaszcza w ostatnich miesiącach, gdy przedstawiciele KE— m.in. pod naciskiem wpływowych biznesów z Europy — postanowili zerwać wynegocjowany z Google’em układ. Media zaczęły pęcznieć od analitycznych tekstów, polemik i oskarżeń. To wtedy w pełni poznaliśmy dwie twarze konfliktu o cyfrową Europę: Erica Schmidta, jednego z szefów Google’a, i Mathiasa Döpfnera, prezesa koncernu Axel Springer, najpotężniejszej firmy medialnej Europy.
— Podział Google’a nie wchodzi w grę. To byłaby gospodarka planowana — przyznaje Günther Oettinger, komisarz zajmujący się sprawą amerykańskiej wyszukiwarki.
Eric Schmidt woli tonować nastroje, pomny olbrzymich kar dla Microsoftu, który wobec KE obrał ofensywną strategię. Przecież zanim Günther Oettinger objął tekę komisarza, często krytykował jego firmę. Zatem niemal nie ma tygodnia,żeby prywatny boeing Google’a nie lądował na którymś z europejskich lotnisk. W swojej taktyce „flower power” Google jest konsekwentny — chce pokazać, że nie jest wampirem zza oceanu, wysysającym eurocenty od Europejczyków. Zatem nie tylko zatrudnia tysiące Europejczyków, ale też kupuje nieruchomości w Europie, finansuje powstawanie centrów dla start- -upowców, tworzy fundusz inwestujący dziesiątki milionów dolarów w firmy ze Starego Kontynentu. Eric Schmidt przyjechał nawet do Polski: na spotkaniu z Donaldem Tuskiem ogłosił rychłe otwarcie kampusu Google’a (plotka głosi, że powstanie na warszawskiej Saskiej Kępie). Biznesmen z niemieckimi korzeniami podejmuje też dialog ze swoim największym oponentem — niemieckim biznesem i tamtejszymi kręgami politycznymi.
— Nasze relacje to ponad 3 tys. niemieckich firm w USA, zatrudniających ponad 0,67 mln osób i ponad 2,5 tys. amerykańskich firm w Niemczech, zatrudniających ponad 0,8 mln osób — przypominał niedawno Eric Schmidt, rozpływając się nad jakością i tempem niemieckiego postępu. Jednocześnie podkreślił, że jego firma monopolem nie jest i że od kilku lat Google ma podpisany z m.in. koncernem Axel Springer wielomilionową umowę o współpracy marketingowej. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że dwaj europosłowie, którzy złożyli projekty uchwał dotyczące Google’a, powiązani są z niemieckimi wydawcami, a ci zamierzają twardo bronić swoich interesów.
— Tak, boję się Google’a — przyznaje Mathias Döpfner i dodaje, że jego biznes jest 20 razy mniejszy od Google’a i zarazem od niego uzależniony.
Amerykanie pytają zaraz, czy temu uzależnieniu winny jest Google czy może jednak zapóźniony, zbiurokratyzowany i otoczony polityczną koterią biznes ze Starego Kontynentu? Mathias Döpfner stara się nie zaprzątać sobie tym głowy i punktuje monopolistyczne praktyki Google’a. Mimochodem przyznaje, że w wojnie z Google’em nie chodzi bynajmniej głównie o europejskich wydawców, oczekujących na opłaty z tytułu agregacji ich treści w Google News (a jednocześnie zgrzytających zębami w przypadku usunięcia ich z tego serwisu). Można odnieść wrażenie, że chodzi o ostateczny pojedynek o prymat w nowej gospodarce Europy.