Od kilku lat Unia Europejska zaprasza premierów Turcji na kolejne szczyty, ale traktowani oni są jak „ni pies, ni wydra”. Zjadają dyplomatyczny obiad i wracają do Ankary.
Turcy wierzą, że w grudniu 2004 r. wreszcie zostaną oficjalnie zaproszeni do negocjacji akcesyjnych. Ale najnowsze deklaracje Austrii, Francji i jeszcze kilku państw wskazują, iż unijna perspektywa znowu się Turcji oddali. Bruksela zdaje sobie sprawę, że rozszerzeniowe problemy z Polską to kaszka z mleczkiem — w porównaniu z tym, co przyniosłoby włączenie ludnej Turcji.
Najwygodniejszym unijnym argumentem na tureckie żale jest przypominanie, iż europejska Tracja zajmuje zaledwie 3 proc. powierzchni Turcji, a cała reszta to Azja (tyle że Mniejsza). Po uwzględnieniu czynnika ludnościowego przyjmuje się, że proporcja ta wynosi 5 do 95 — więc o jakiej tu mowa Europie? Zaś granicy UE nie da się ustanowić na Bosforze, więc wszystko to razem przypomina kwadraturę koła.
Euro, dolar — dwa bratanki
Wobec problemów tureckich finansów publicznych, my możemy czuć się oazą spokoju. Wystarczy przypomnieć 22 lutego 2001 r., kiedy to wartość liry wobec dolara spadła w ciągu kilku godzin aż o 45 proc. Obecnie cena jednego euro wynosi około półtora miliona lir. O wielocyfrowych kwotach płaconych za bochenek chleba zapomnieli Polacy (dzięki denominacji), zapomnieli Włosi (dzięki przyjęciu euro), a dla Turków są one codziennością.
W powszechnym obiegu, zwłaszcza w strefach turystycznych, są euro i dolary. Poza bankami i kantorami, nikt się nie przejmuje drgnięciami kursowymi między tymi walutami i traktuje je równorzędnie! Nawet na granicy urzędowe myto za turecką wizę wynosi 10 USD lub 10 EUR. Imigracyjny urzędnik wprawnie zbiera i jedne, i drugie dziesiątki. Jak się później rozlicza... hm, na pewno sobie nie szkoduje.
Sprzedawcy obracający euro i dolarami w ogóle nie uznają istnienia centów. Cenę za jakiś drobiazg — ot, choćby chroniące przed złymi mocami „oko proroka” — daje się utargować powiedzmy z 3 do 2 euro, ale nigdy do 2,50! Zaokrąglanie podwyższa ceny — taniej wychodzi płacenie lirami. Kursową krzywdę można sobie częściowo odbić, negocjując kwotę w euro, a potem — z zaskoczenia — płacąc dolarami.
Bardziej wybredni od handlarzy bywają... żebracy. Kiedy w kurorcie Bodrum chciałem dać kobiecinie — zbierającej „na operację” — pozostały z zakupów banknot półmilionowy, ta demonstracyjnie go odrzuciła! A przecież było to ponad 1,50 zł — u nas żebrak taką kwotę przyjmuje i dziękuje.
Czuć tchnienie Lenina
Niezależnie od uwarunkowań ekonomicznych Turcja ma dwa inne problemy, które stawiają ją poza unijnym nawiasem: kurdyjski oraz cypryjski. Od tureckiej inwazji wojskowej w 1974 r. istnieje tzw. Republika Turecka Północnego Cypru, której nikt na świecie nie uznaje. Ankara w rewanżu nazywa Południowym Cyprem obszar progrecki, powszechnie uznawany jako Republika Cypru i pod taką nazwą za tydzień wstępujący z Polską do UE. W najbliższą sobotę odbywa się w obu częściach wyspy referendum, którego celem jest jej zjednoczenie w rekordowym tempie — do 1 maja. ONZ-owski plan jest jednak naiwny i referendum nie tylko nic nie zjednoczy, ale ugruntuje podział.
Grecja i Cypr są naturalnymi, regionalnymi konkurentami Turcji w różnych dziedzinach, ale najbardziej zacięta rywalizacja toczy się w turystyce. Riwiera Turecka, czyli wybrzeże południowe i południowo-zachodnie, od ponad 30 lat przeżywa boom inwestycyjny. Jak grzyby po deszczu wyrastają tam hotele, dostosowane do każdej kieszeni, coraz lepiej znane i Polakom.
Niektóre wznoszone są w stylu znanym m.in. z Las Vegas, a polegającym na kopiowaniu znanych budowli z całego świata. Na przykład — w Aksu pod Antalyą można zobaczyć koło siebie sułtański pałac Topkapi ze Stambułu oraz carski Kreml z Moskwy, a wkrótce ma stanąć obok Biały Dom z Waszyngtonu. W luksusowym Kremlin Palace na 2 tys. łóżek brakuje jedynie... mauzoleum, ale podobno będzie dostawione. Część recepcyjna hotelu to charakterystyczny budynek z czerwonej cegły, czyli Państwowe Muzeum Historyczne; śpi się w Wielkim Pałacu Kremlowskim, zjeść i wypić można w Soborze Wasyla Błogosławionego, wykąpać się w basenie na placu Czerwonym etc.
Jak biznes, to biznes
Turcja ma tak dużo zabytków „na otwartym terenie”, że bije tym na głowę Grecję i Włochy razem wzięte. Przeszłość Azji Mniejszej była zasypana aż do XIX w., gdy archeolodzy europejscy zaczęli tam kopać i wywozić co się da. Dlatego historyczna podróż po Turcji powinna mieć suplement — muzea w Londynie i Berlinie. W stolicy Niemiec można podziwiać najsłynniejszy przykład rabunku, czyli ołtarz z Pergamonu. Na szczęście wykopaliska współczesne, często pod egidą UNESCO, są już ucywilizowane.
Miejsc godnych zwiedzenia są dosłownie setki. Jednym z najcenniejszych są ruiny Efezu — dawnej metropolii nad Morzem Egejskim, odgrywającej ogromną rolę za czasów greckich, perskich i rzymskich. Istniała w nim też silna gmina chrześcijańska, w której udzielał się św. Paweł i z której miała zostać wniebowzięta Matka Boska. Niestety, nanoszenie przez rzekę Kayster mułu spowodowało odsunięcie się morskiego brzegu, a port bez dostępu do morza jest bezużyteczny... Miasto stopniowo się wyludniło, a reszty dokonały trzęsienia ziemi.
O dawnej chwale Efezu świadczy m.in. ogromny amfiteatr, mieszczący 25 tys. widzów. Wykorzystywany bywa współcześnie, chociaż od czasu koncertu Stinga 5 lat temu — na który usiłowała się dostać wielotysięczna dodatkowa publiczność — takich występów już się w nim nie urządza.
Na marmurowej ulicy w ruinach Efezu zachował się reklamowy piktogram sprzed 2 tysięcy lat (patrz zdjęcie powyżej). Wskazywał on drogę i zachęcał do odwiedzenia domu publicznego. Kamienna forma informacji była wówczas koniecznością — akwizytorzy wspomnianych usług nie mogli zatykać ulotek do zaparkowanych środków transportu, albowiem wielbłądy nie miały wycieraczek...