To, co kiedyś nazywano opresją, dziś przychodzi w eleganckim opakowaniu: rozwój osobisty, sukces, kariera. Nikt cię nie zmusza. Sam stawiasz sobie cele, podnosisz poprzeczkę. I właśnie w tym tkwi pułapka nowego piekła.
Społeczeństwo dyscyplinujące
Zacznijmy od dowcipu o człowieku, który umiera i trafia do piekła. Przechadza się między kotłami, w których dusze potępionych smażą się w gorącej smole. Nad każdym kotłem stoją diabły z widłami – czujne i gotowe do interwencji, jeśli któraś dusza ośmieliłaby się wydostać.
- To amerykańskie piekło – mówi przewodnik, wskazując kolejne, jeszcze ciemniejsze pomieszczenie, w którym nie ma jednak strażników.
- A tu? – pyta zdziwiony człowiek. - Ach, to piekło radzieckie – odpowiada przewodnik. Tutaj nikt nie pilnuje. Gdy tylko jakaś dusza próbuje się wydostać z kotła, reszta natychmiast ściąga ją z powrotem.
Śmiech? Owszem. Ale zaraz chłodna refleksja: czy to naprawdę takie różne światy? Amerykański model z czujną strażą i radziecki z donosicielstwem to dwie strony tego samego medalu. W obu przypadkach mówimy o społeczeństwie dyscyplinującym – takim, które działa za sprawą nadzoru, posłuszeństwa i strachu.
Michel Foucault, francuski filozof, nazwał je społeczeństwem panoptycznym. Dawniej była to struktura powszechna, dziś ustępuje nowszym formom organizacji. Władza działa tu przez instytucje: szkołę, wojsko, szpital, więzienie, fabrykę. Człowiek jest obserwowany, oceniany, korygowany. Musi się podporządkować regułom, autorytetom, hierarchii. Dyscyplina jest narzucana z góry i z zewnątrz. Ale nawet brak strażnika nie osłabia systemu. Zawsze w środku znajdzie się ktoś, kto pilnuje i życzliwie donosi. Nieformalni strażnicy często bywają nawet bardziej surowi niż ci w uniformach.
Czy dziś nie mamy lepiej? Nie pilnuje nas przecież żaden diabeł z widłami. Mamy swobodę, karnet na siłownię, owocowe czwartki i piątki przybijane z szefem. Niektórzy pracują zdalnie, innych do biura przyprowadza pies. Możemy się rozwijać, szkolić. To już nie piekło, prawda? No właśnie… Czy na pewno?
Byung-Chul Han, niemiecki filozof koreańskiego pochodzenia, twierdzi, że społeczeństwo dyscypliny przekształciło się w społeczeństwo samodyscypliny. Nie słyszysz już, że musisz. Słyszysz: możesz, dasz radę, bądź najlepszą wersją siebie. Nie ma już oprawcy. Jest lustro. A spojrzenie, które z niego pada, pełne jest zawodu i pretensji. Zamiast być więźniem, stałeś się własnym strażnikiem. Zamiast dostawać polecenia, sam wyznaczasz sobie obowiązki. Zamiast narzekać na terminy, robisz kurs produktywności i medytujesz z aplikacją. To piekło zoptymalizowane. Widzisz otwarte bramy i schody prowadzące ku światłu. Ale nawet nie myślisz o ucieczce z kotła. Wmówiono ci, że to niebo – bez szefa na karku, bez hierarchii, tylko wyzwania, które mają dawać ci skrzydła.
Skąd złudzenie, że ten nowy, wspaniały świat jest wolny od władzy? Nie przybiera ona tu postaci jawnej opresji, znanej ze społeczeństwa dyscyplinującego, w którym zakłady pracy czy koszary narzucały rygor. Władza skrywa się w instytucjach rekreacyjnych – centrach sportowych, klubach fitness, luksusowych ośrodkach spa i wellness – oraz w strukturach promujących samorozwój, takich jak inspirujące warsztaty, poradniki czy terapie wzywające do stawania się lepszą wersją siebie. Patrząc na ten imponujący przemysł celebrujący regenerację i aktywny styl życia jako element sukcesu, nasuwa się pytanie: komu w istocie przynosi on korzyść? Jego beneficjentami nie są ani pracownicy, ani menedżerowie, lecz pracodawcy. Subtelnie tkana iluzja szczęścia i spełnienia napędza produktywność jednostek, przekuwając ich wysiłki w większe zyski przedsiębiorstw.
Tyrania samorozwoju
A jaka w tym wszystkim rola lidera? Jest jednocześnie ofiarą i funkcjonariuszem systemu. Sam podlega tym samym mechanizmom co jego podwładni – coaching, mentoring, feedback, uśmiechnięte zdjęcia z firmowej integracji na platformie LinkedIn. A jednocześnie odpowiada za ludzi z tych fotografii. Chciałby ich chronić, lecz sam ledwo oddycha. To rola piekielnie trudna. I dla lidera wrażliwego, uczciwego, ludzkiego zatrważająco samotna. Bo jak pomóc innym oddychać, kiedy samemu żyje się bez tlenu? Jak być wrażliwą istotą w świecie Excela?
Drogi wyjścia? Są, ale wymagają odwagi, niemal heroizmu. Po pierwsze, zacznij od siebie. Od uznania, że nie wszystko można szybciej, wydajniej i lepiej. Czasem warto się po prostu zatrzymać i robić nie więcej, ale mądrzej. Po drugie, nie powielaj narracji „dla chcącego nic trudnego”. To nie jest motywujące, to przemocowe. Po trzecie, chroń zespół przed systemem. Bądź buforem. Rozmawiaj z górą, nie tylko z dołem. Stój pomiędzy. Niech pracownicy wiedzą, że mogą na ciebie liczyć. Po czwarte, mów o kosztach. O zmęczeniu. O granicach. O tym, że czas i energia nie są z gumy. Że czasem trzeba odpocząć.
W starym piekle byli strażnicy lub donosiciele. Kraty skutecznie uniemożliwiały ucieczkę. W nowym bramy są otwarte, ale dusze nie wychodzą. Siedzą w swoich kotłach przymuszone nie batem, lecz ambicją. Nie strachem, lecz pragnieniem sukcesu. Nie przymusem, lecz wewnętrznym imperatywem, żeby być kimś.
Liderze, jeśli to widzisz, nie jesteś sam. Ale to ty musisz zdecydować, czy będziesz kolejnym diabłem w tym kotle, czy może tym, który pokaże schody.
Wyobraź sobie świat, w którym każdy twój krok jest śledzony. Nie przez uzbrojonego strażnika, ale przez niewidzialne oko – milczące, wszechobecne, niepojęcie skuteczne. To właśnie wizja Michela Foucaulta, który w książce „Nadzorować i karać” (1975) opisał społeczeństwo panoptyczne – rzeczywistość, w której kontrola nie wymaga pałki ani rozkazu, bo opiera się na czymś znacznie skuteczniejszym: poczuciu bycia obserwowanym.
Nazwa wywodzi się od panoptykonu – projektu idealnego więzienia stworzonego przez Jeremy’ego Benthama. Budowla miała kształt okręgu z centralną wieżą, z której można było patrzeć na każdą celę. Więźniowie nie wiedzieli, czy są obserwowani, więc zachowywali się, jakby byli. To wystarczyło, by podporządkowali się bez użycia siły. Foucault widział w tym nie tylko architekturę kary, ale matrycę nowoczesnego społeczeństwa: szkoły, szpitale, fabryki, koszary – wszystkie te instytucje działają jak panoptykon. Uczą nas dyscypliny, harmonogramów, posłuszeństwa, nie stosując jawnego przymusu. Wystarczy, że ktoś patrzy. A jeśli nie patrzy? Patrzysz na siebie sam.
Przesadzona wizja? Spójrz wokół. Benthamowski sen o wszechobecnej inwigilacji ziścił się szybciej, niż moglibyśmy przypuszczać. Kamery na każdym rogu, cyfrowe identyfikatory, które śledzą nasze wejścia i wyjścia, a czasem nawet czipy pod skórą – to już nie fantazja, lecz codzienność. Nasze życie sprowadzono do ciągów danych: numery w systemach bankowych, profile w rządowych bazach, ślady w algorytmach mediów społecznościowych. Każdy nasz krok jest mierzony, każdy wybór analizowany. A jednak, co najbardziej niepokojące, wielu z nas przyjmuje to z uśmiechem – bo przecież to dla naszego bezpieczeństwa, wygody, efektywności. Czyż nie?
Byung-Chul Han idzie o krok dalej. W jego diagnozie współczesność nie opiera się już na zakazach. Zastąpiła je wewnętrzna potrzeba sukcesu. Tak działa nowoczesna forma władzy: nie każe – inspiruje. Nie ogranicza – oferuje możliwości. Ale konsekwencje są realne. Wypalenie, depresja, nieustanny lęk, że jesteśmy niewystarczająco dobrzy. I poczucie winy, bo nie sprostaliśmy własnym oczekiwaniom. Jak pisze Han, „zamiast rewolucji, fundujemy sobie coaching”.