Notabene tytuł prezydenta RP nosił także… towarzysz Bolesław Bierut (wybrany przez Sejm na okres 1947-52 po zlikwidowaniu Senatu), natomiast towarzysz Wojciech Jaruzelski (wybrany przez odtworzone ZN) był w drugim półroczu 1989 r. krótko jedynym w dziejach prezydentem PRL. Od 1990 r. najważniejszego urzędnika III RP wybieraliśmy bezpośrednio w latach podzielnych przez pięć. Zadam pytanie retoryczne: czy osoby nawet interesujące się tematem – historycy, politycy, dziennikarze – bez posiłkowania się internetem potrafią coś więcej powiedzieć o… pierwszych turach minionych prezydenckich głosowań? Do historii przechodzą wyłącznie rozstrzygające drugie, często wyrównane i pełne napięcia. Osobiście czuję się naprawdę w temacie, ale mnie od ręki przychodzą do głowy najwyżej dwa głosowania z pierwszego terminu. Z 1990 r. pamiętane z powodu szokującego wyeliminowania Tadeusza Mazowieckiego przez niejakiego Stana Tymińskiego, zaś później z 2000 r. – za sprawą jedynego w III RP zdobycia prezydentury (drugiej kadencji) przez Aleksandra Kwaśniewskiego od razu w pierwszym głosowaniu. Coś tam pamiętamy z ostatniej tury eliminacyjnej w 2020 r., choćby postać brązowego medalisty Szymona Hołowni, który obecnie szans na wskoczenie na podium nie ma.
Małe znaczenie pierwszych tur prezydenckich przypominam oczywiście w kontekście poniedziałkowej debaty. Po trwającym niemal cztery godziny nakazanym przez kodeks studyjnym evencie z udziałem wszystkich 13 kandydatów – który w bardzo małym stopniu wpłynie na wyniki uzyskane przez nich 18 maja – przez Polskę niesie się pełne zdziwienia pytanie: dlaczego ich jest aż tylu? Przecież na pokonanie progu przyzwoitości, którym jest zdobycie 2-3 proc. głosów, może liczyć jedynie połowa kandydatów, powiązanych z parlamentarnymi partiami. Pozostali to nawet nie płotki, co najwyżej plankton. Pięć lat temu spośród 11 kandydatów aż piątka stworzyła wynikowy ogon w przedziale od 0,23 do 0,11 proc. głosów. Wśród nich startujący ponownie w tym roku Marek Jakubiak uzyskał 0,17 proc., zatem jeśli w niedzielę jego poparcie wzrośnie wręcz skokowo, na przykład dwukrotnie, to osiągnie aż 0,34 proc. Większość Polaków nie pojmuje, po co planktonowi kandydaci, realizujący wyłącznie potrzeby narcyzmu lub publicznego zaistnienia z nadzieją zysków biznesowych, w ogóle zajmują miejsce na karcie do głosowania oraz darmowy czas antenowy w telewizji. Ze względu na wiek oraz wizerunkową nijakość nie nadają się na influencerów, ale w swoim mniemaniu na głowę państwa – jak najbardziej.
Objawił się pomysł, aby podwyższyć próg liczby podpisów wymaganych dla zarejestrowania kandydata na prezydenta. Jest on nierealizowalny, albowiem ustalone w 1990 r. minimum 100 tys. podpisów zostało wpisane do Konstytucji RP, zaś każde jej tknięcie równałoby się otwarciu puszki Pandory. Dla czystości gry wystarczyłoby uszczelnienie Kodeksu wyborczego, wykluczające fałszowanie list popierających danego kandydata wyborców. PiS pod koniec swoich rządów przeprowadziło nowelizację kodeksu. Na arkuszach służących zbieraniu podpisów zasadnie znalazła się nowa rubryka – data. Szkodliwie zaniechano jednak dodania znacznie ważniejszej. Na dole arkusza powinny znajdować się dokładne dane zbieracza podpisów, który pod groźbą odpowiedzialności karnej potwierdzałby, że wszystkie rubryki na liście wraz z oryginalnym podpisem rzeczywiście wypełnił wyborca. Wyeliminowałoby to proceder wykorzystywania prawdziwych danych osobowych, z numerami PESEL, do których dodawane są sfałszowane podpisy. Nieoznakowane arkusze zapewniają bezkarność, ponieważ komitet wyborczy złapany na podpisowym przekręcie zawsze zrzuca odpowiedzialność na jakichś tam anonimowych wolontariuszy…