300 słonecznych dni w roku robi swoje. Jerzy Starak zwykle wygląda tak, jakby dopiero co wrócił z wakacji.
Zakochany we Włoszech miliarder bynajmniej nie bumeluje. Buduje potężny koncern. A w przerwach jest malarstwo, rzeźba, opera — czyli sztuka biznesu.

Jelenia Góra, lata 80. Jerzy Starak wraca ze spotkania biznesowego w tamtejszej Polfie. W oczekiwaniu na pociąg postanawia coś przekąsić na szybko. Wyboru dużego nie ma. Wchodzi do baru mlecznego. Po chwili równie szybkim krokiem z niego wychodzi, zniechęcony niespecjalnymi zapachami. Myśli sobie: "Cholera, dlaczego my naszego własnego baru `a la McDonald’s nie mamy?". I postanawia założyć Billy Burgera, sieć fast foodów. W PRL! Ale ma już biznesy w kilkunastu segmentach rynku, więc zakładanie przyczółków w kolejnych go nie przeraża. Potrafi grać na kilku instrumentach jednocześnie.
— Dziś 90 procent czasu poświęcam Polpharmie i Herbapolowi. Wcześniej miałem różne biznesy i wiele pomysłów, które chwilami trudno mi już sobie przypomnieć — przyznaje Jerzy Starak, wodząc wzrokiem po przestronnym i gustownie urządzonym gabinecie w warszawskiej siedzibie Polpharmy.
Epizod burgerowy świetnie pamięta. Bo był dobrą lekcją. Wszyscy z boku się pukali w czoła. A Jerzy Starak wyciągał im na to… króliki.
— Gdy wcześniej pracowałem w Bolonii, zetknąłem się z przemysłowym chowem królików. Tymczasem na Mazowszu zamykano kurze fermy, bo brakowało pasz. A więc wymyśliłem sobie, że ruszę w to miejsce z hodowlą królików, a ich mięso będę sprzedawał za granicą. Za dewizy kupię w Argentynie wołowinę, którą wykorzystam w Billy Burgerze — tłumaczy właściciel Polpharmy.
Zaczął już w warszawskim Sezamie szykować miejsce na bar. Pojechał na targi do Werony, kupił najnowszą klatkę do chowu królików, do tego wzory poidełek, które od razu zaczął produkować w fabryce wentyli w Polsce. Szybko 30 tys. klatek zapełniło się zwierzyną, przyjechało wyselekcjonowane stado zarodowe z włoskim rodowodem. I klapa. Burgerów nie będzie. Króliki padają, nasi weterynarze nie znają się na ich masowym chowie.
— To mnie nauczyło pokory i spojrzenia na detal. Przez jedno niedopatrzenie ruszyła lawina nieszczęść. Musiałem zamknąć ten biznes — wspomina Jerzy Starak.
A miało być tak pięknie — zyski nawet z króliczych odchodów, przetrawionych przez kalifornijskie dżdżownice i sprzedawanych jako nawóz...
Dziś w Sezamie jest McDonald’s.
Wyciągnął wnioski. Trzyma rękę na pulsie.
— Jest bardzo skoncentrowany na tym, co robi. Wyróżniał się już w latach 90., gdy pierwszy raz się z nim zetknąłem. Świetnie się porusza w środowisku farmacji. Jak przekonałem się w przypadku Biotonu, dotrzymuje danego słowa — charakteryzuje Ryszard Krauze, który z Jerzym Starakiem dopiął już kilka transakcji, a ostatnio sprzedał mu część Biotonu.
Strategia Staraka wciąż procentuje. W zeszłym roku przychody Polpharmy przekroczyły miliard złotych, a zysk sto milionów. Elegancki, opalony południowym słońcem 63-letni przedsiębiorca dołożył kolejną cegiełkę do zgromadzonego majątku, wycenianego na 2-3 mld złotych.
— On ma to coś, co daje mu ekstraprzewagę w biznesie. Od kiedy się poznaliśmy, imponuje mi ten jego włoski styl. Swoim uśmiechem człowieka, który ma 300 słonecznych dni w roku i 150 odcieni zieleni, zaraża ludzi — uważa Waldemar Dąbrowski, były minister kultury, dziś dyrektor Opery Narodowej.
I choć zamożni znajomi z dawniejszych czasów, tacy jak Ryszard Krauze czy Jan Kulczyk, lubią pokazać się i na giełdzie, i w mediach, to Jerzy Starak niekoniecznie. Często nie miał najlepszej prasy. Media wypominały mu bliskie relacje z politykami, rzekome nieprawidłowości przy prywatyzacjach. W tym czasie Starak mozolnie budował swoją pozycję w biznesowej ekstraklasie. Teraz jest jednym z kilku najbogatszych Polaków.
— Uważam, że to, co robię, i to, kim jestem, nie jest aż tak bardzo sexy, żeby zaraz o tym do gazet opowiadać. To pewnie po części wynika z osobowości — zastrzega sam zainteresowany.
Potwierdza to w rozmowie, gdy trzeba go mocno podchodzić, by wycisnąć choć okruchy bardziej prywatnych informacji. Znajomych nie ma na pęczki, trzyma często z tymi, którym bliżej do sztuki niż do biznesu. A w interesach jest raczej solistą.
Sport kocha uprawiać, ale nie podlewać, dlatego nie żałuje, że nie poddał się namowom Jana Wejcherta i nie wszedł w Legię Warszawa. Wystarczy mu koszykarski klub w Starogardzie Gdańskim. A tak woli pograć w tenisa, pobiegać czy na żywo kibicować Rafaelowi Nadalowi. Albo bawić się w sporty ekstremalne, czyli wymyślać nowe biznesy.
— Jestem swego rodzaju deweloperem, dlatego trzymam się farmacji, bo ta się szybko rozwija i wygląda na to, że przez lata będzie zabawą w klimacie neverending story — śmieje się biznesmen.
Przykład? Kilka lat temu ruszył ze sprzedażą Maxigry, polskiej odmiany Viagry, tańszej, choć działającej tak samo. Cały myk polegał na opracowaniu i opatentowaniu nowej metody syntezy kluczowego składnika. Pfizer nie mógł się do niczego przyczepić. Dlatego Maxigra jest do kupienia w aptekach. Powstała już po królikach. Tu już detale Jerzy Starak dopatrzył.
Więcej w dodatku Business Class piątkowego Pulsu Biznesu.
Podpis: Karol Jedliński