Oczekiwałem tego, że w lutym pojawi się strach przed wyborami we Włoszech i rzeczywiście się pojawił, ale tylko na chwilę i na razie dla rynków niewiele z tego wynikło. Indeksy w Europie nieco spadły, w USA niechętnie pną się do góry. Wszystko to sygnalizuje, że jest to korekta „w miejscu” na bardzo silnym rynku. Sytuacja polityczna jest jednak groźna. Lud Wolności, partia Silvio Berlusconiego, znacznie zbliżyła się w sondażach do Partii Demokratycznej. Berlusconi obiecywał obniżki części podatków, co groziło zwiększeniem deficytu i zadłużenia Włoch. Nieoczekiwanie wynurzył się też czarny łabędź w postaci oskarżenia Partii Ludowej, premiera Hiszpanii Mariano Rajoya, o posługiwanie się nielegalnymi funduszami.
Jednak dopóki we Włoszech po wyborach (24-25.02) nie dojdzie do zmiany polityki rządu w sprawie cięć i oszczędności budżetowych, a w Hiszpanii tłumy nie obalą rządu (ma bezwzględne poparcie w parlamencie, a do wyborów daleko) to rynki takimi drobnostkami jak nielegalne finansowanie, czy możliwy powrót niepoważnego polityka do władzy przejmować się nie będą. Taka ich specyfika. Poza tym przez dwa tygodnie przed wyborami nie można we Włoszech publikować sondaży, co uspokajało rynki w minionym tygodniu. Nie wierzę jednak w to, żeby niepokój nie pojawił się tuż przed wyborami. Potem zadecydują ich wyniki. Jeśli koalicja Montiego nie wejdzie do rządu, to może rozpocząć się prawdziwa korekta. Jeśli wejdzie to rynki zareagują przedłużeniem hossy.
W USA sytuacja była ostatnio lepsza. Jak już w poprzednim tekście pisałem Kongres i Biały Dom zaakceptowały republikański projekt przedłużenia zdolności pożyczkowych USA o 3 miesiące. Departament Skarbu mógłby się zadłużać w tym czasie, mimo że USA przekroczyłyby ustalony przez Kongres limit zadłużenia (16,4 bln USD). Dzięki temu posunięciu problem wróci dopiero latem, bo do połowy kwietnia Departament Skarbu zgromadzi środki wystarczające do lipca.
Zagrożeniem jest jednak to, że co prawda na przełomie roku udało się uniknąć podwyższenia podatków dla wszystkich Amerykanów (jedna z części finansowego klifu, który groził Ameryce), ale pozostała jeszcze druga cześć tego klifu – automatyczne cięcie wydatków. Miało wejść w życie z końcem grudnia 2012 roku, ale Amerykanie są specjalistami od przesuwania decyzji i dlatego też mają zacząć działać z końcem lutego.
W orędziu o stanie państwa (12.02.2013) prezydent wyraźnie zapowiedział, że będzie do maksimum wykorzystywał swoje prerogatywy. Zdecydowanie opowiedział się za zwiększeniem przychodów państwa (podwyżka podatków dla bogatych) oraz za podniesieniem do 2015 roku minimalnej płacy z 7,25 do 9 USD za godzinę. Było to swoiste rzucenie rękawicy Republikanom. Niedawno prezydent Barack Obama zapowiedział też przedstawienie pakietu krótkoterminowych rozwiązań budżetowych mających znowu opóźnić automatyczne cięcia wydatków, ale teraz może mieć z tym duży problem, bo Republikanie z pewnością utwardzą swoje stanowisko.
Jak więc widać to koniec lutego odpowie na pytanie: przerwa w hossie na poważniejszą korektę, czy kontynuujemy hossę, a korekta rozpocznie się standardowo w okolicy maja? Odpowiedź jest w rękach wyborców włoskich i przedstawicieli Republikanów w USA. Ważne jest to, że w każdym przypadku taka korekta powinna być dość ograniczona, bo gracze będą liczyli na to, że politycy w końcu poddadzą się dyktatowi rynków finansowych (zawsze w końcu ulegają), a sytuacja w realnej gospodarce w drugiej połowie roku się poprawi.
Trzeba pamiętać, że pieniądze wychodzą z bezpiecznych aktywów (obligacje USA i Niemiec, frank szwajcarski, złoto) i szukają bardziej ryzykownych, a przez to i zyskownych inwestycji (akcje, surowce inne niż złoto).W USA w ciągunieco więcej niż pół roku rentowność dziesięciolatek wzrosła z około 1,4 proc. do 2 proc. Kapitały będą nadal wychodziły (na razie bardzo spokojnie) o ile inwestorzy nie przestaną wierzyć w poprawę sytuacji w realnej gospodarce w drugiej połowie roku. Pieniędzy (również tych świeżo wydrukowanych) jest mnóstwo, a inflacja jest niska, co zdecydowanie sprzyja szukania okazji inwestycyjnych. Widać to było również w Polsce, gdzie spadająca opłacalność lokat zaczyna doprowadzać do przemieszczania się kapitałów do TFI.
Jeśli zaś chodzi o inflację to Mervyn King, szef banku Anglii ostatnio ostrzegał, że może się ona już pojawić. Ostrzeżenia to jednak nie fakty. Gdyby rynki naprawdę obawiały się wzrostu inflacji to zupełnie inaczej zachowywałoby się złoto – szybko zakończyłoby spadkową korektę. Zresztą początki procesu inflacyjnego skojarzonego z poprawą sytuacji gospodarczej są zazwyczaj bardzo korzystne dla akcji i surowców. Potem to już całkiem inna historia.
Interesujące rzeczy dzieją się na rynku walutowym. Coraz głośniej mówi się o wojnach walutowych, które zresztą są według mnie faktem. Poszczególne państwa stosują politykę określaną przez dość dawną frazę „beggar-thy-neighbour policy” - można to w wolnym przekładzie przełożyć na „zagłódź swojego sąsiada”. Chodzi oczywiście o konkurencyjną dewaluację walut, bo w sytuacji, kiedy waluta słabnie konkurencyjność gospodarki rośnie. Ostatnio taką akcję obserwowaliśmy na japońskim jenie.
W sytuacji, kiedy mamy wolny rynek walutowy nieliczne kraje mogą przeprowadzić taką operację (w tym roku Wenezuela zdewaluowała boliwara z 4,3 na 6,3 za dolara). Chiny po prostu nie pozwalają na szybką aprecjację juana, przez co sztucznie zwiększają konkurencyjność swojego eksportu. Reszta (Japonia, USA, Wielka Brytania) musi posługiwać się drukiem pieniędzy (to obniża ich wartość) lub/i niskimi stopami procentowymi lub interwencjami na rynku (Narodowy Bank Szwajcarii).
W tym kontekście ciekawe było ostatnie oświadczenie szczytu G-7, w którym mówiło się o „ścisłych konsultacjach” w sprawie zachowania rynku walutowego, o poparciu dla wolnego rynku walutowego, o nieużywaniu rynku walutowego do wspierania swoich gospodarek kosztem innych itp. itd. Wskazano też w negatywnym kontekście na japońskiego jena. Słowa, słowa, słowa… Czy ktoś ma nadzieję, że coś z tego sensownego, realnego wyniknie? Z pewnością jedno sformułowanie jest prawdziwe: mówiące o szkodliwości dla realnej gospodarki nadmiernej zmienności i nieuporządkowanych ruchów walut. To mógłby jednak zmienić tylko globalny podatek Tobina.
Pewne jest też to, że wszyscy pałają świętym oburzeniem, a po cichu robią wszystko, żeby zwiększyć konkurencyjność osłabiając walutę. Od kiedy pamiętam sekretarze skarbu USA mówili, że w interesie Stanów Zjednoczonych jest silny dolar, a działania administracji i Fed szły w dokładnie przeciwnym kierunku. Na razie ten rynek trzeba po prostu obserwować. Trzeba jednak pamiętać o tym, że jeśli sytuacja w gospodarkach nie będzie się poprawiała (tak jak się tego obecnie oczekuje) to napięcia na tym polu będą rosły i mogą doprowadzić do potężnych turbulencji.
Jak widać problemów w 2013 roku jest nadal bardzo dużo. Jednak relatywny spokój panujący na rynkach finansowych usypia polityków. Wprowadzenie reform integrujących strefę euro i UE oraz regulacji rynków finansowych zdecydowanie zeszły na plan dalszy. I to właśnie bezczynność polityków jest największym zagrożeniem dla rynków finansowych, a przez to i dla nas wszystkich.
Dyskusja na temat wpisów do bloga toczy się na http://www.macronext.pl/pl/blog/wpis/polityka-gieldy-i-wojny-walutowe-to-problemy-2013-roku Zapraszam!
Zapraszam też na http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20130213/kiedy-politycy-spia-budza-sie-rynkowe-potwory oraz na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/
