PB: Gdy 20 lat temu wchodziliśmy do Unii Europejskiej zadeklarowaliśmy, że przyjmiemy euro i pewnie mało kto myślał wówczas, że potrwa to dłużej niż dwie dekady. Tymczasem wciąż wspólnej europejskiej waluty nie mamy i jeszcze co najmniej kilka lat mieć nie będziemy. Czy to dobrze?
Prof. Marcin Piątkowski: Polska z pewnością dobrze wykorzystała ostatnie 20 lat. Podwoiliśmy PKB, poprawiliśmy też wszystkie wskaźniki gospodarcze, poziom naszego dochodu per capita zwiększył się z niespełna 50 do ponad 70 proc. tego co w Niemczech, wzrosła jakość życia, a nawet poziom szczęścia. Polska jest w gronie trzech najszczęśliwszych państw UE. Polacy czują szczęśliwsi niż Amerykanie czy Brytyjczycy, a nigdy wcześniej tak nie było.
To były udane dwie dekady również dlatego, że potrafiliśmy dobrze wykorzystać zalety posiadania własnej waluty. I m.in. dzięki temu doganialiśmy Zachód i rośliśmy gospodarczo szybciej niż większość państw w naszym regionie, zwłaszcza tych, które przyjęły euro. To świadczy o tym, że europejska waluta nie jest jakimś cudownym remedium, które sprawia, że gospodarka rozwija się szybciej.
Czy to nie przypadek, że rosły m.in. Polska, Rumunia, czyli te kraje, które euro nie miały?
Co do zasady euro oczywiście powinno pomagać w rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że przyjęcie wspólnotowej waluty mogłoby przyspieszyć nasz wzrost o 0,2-0,3 punktu procentowego rocznie. Ale euro to tylko jeden z kilkunastu czynników, które decydują o wzroście gospodarczym. Dotychczas natomiast korzystaliśmy z posiadania własnej waluty w ten sposób, że nasz rozwój ekonomiczny przyspieszał.
Bardzo ważne było to, że gdy zewnętrzne kryzysy w latach 2008-09 uderzyły w naszą gospodarkę, dzięki dewaluacji złotego udało nam się utrzymać wysoką konkurencyjność na rynkach eksportowych. Podczas kryzysu pandemicznego nie potrzebowaliśmy przekonywać decydentów we Frankfurcie, żeby luzować politykę pieniężną, obniżać stopy procentowe, aby ratować gospodarkę. Euro ma wiele zalet. Nie wolno jednak zapominać, że gdy umie się dobrze wykorzystywać własną walutę, to można w podobnym stopniu przyspieszać wzrost gospodarczy.
Grecy lub Hiszpanie, którzy mają przecież euro, nie wyszli z tych kryzysów obronną ręką...
Fakt. Nieco upraszczając, można powiedzieć, że po tych dwudziesty kilku latach funkcjonowania euro wzmocniło już mocne gospodarki i osłabiło już wcześniej słabsze gospodarki. Wzmocniło Północ, osłabiło Południe. Żeby Polska w przyszłości w pełni wykorzystała wspólną walutę, powinniśmy być gospodarką bliższą Północy niż Południa. A myślę, że do tego nam jeszcze daleko, bo nie mamy własnych silnych marek, nie mamy własnych technologii, nie mamy własnych pomysłów, towarów i usług, z których znałby nas świat i które sprawiłyby, że nawet w przypadku wystąpienia różnych szoków bylibyśmy w stanie obronić skalę naszego eksportu.
Dziś Polska wciąż konkuruje głównie niskimi kosztami, przynajmniej w stosunku do jakości naszych produktów. Dlatego nie do końca jest jasne, czy w trudniejszych momentach euro by nam pomogło.
Jak silne musiałyby być polskie marki, aby spełniły tę rolę, o jakiej pan mówi?
Chodzi o marki, które będą na tyle rozpoznawalne, że będą dobrze się sprzedawały nawet w czasie spowolnienia. Chodzi o tzw. nieelastyczny popyt. BMW czy mercedesa klienci kupują niezależnie od tego, że są o 20-30 proc. droższe niż inne samochody. Znajdują nabywców, bo są symbolem prestiżu, jakości i dobrego designu.
Polska musiałaby mieć podobne marki, w podobnym stopniu odporne na szoki zewnętrzne jak marki BMW czy Mercedes. Takie marki, które światowi konsumenci kupowaliby bez względu na to, co w danym momencie dzieje się w globalnej gospodarce. Na razie daleko nam do tego. Aby stworzyć takie marki, trzeba zwiększyć inwestycje zarówno państwowe, jak prywatne, a także wzmocnić państwowe wsparcie zagranicznej ekspansji naszych przedsiębiorstw.
Kiedy w takim razie, pana zdaniem, powinniśmy wejść do sfery euro?
Dałbym nam na to jeszcze co najmniej dekadę. Uważam, że kolejne dziesięć lat będzie kluczowe dla Polski, bo to one zdecydują, czy w latach 2034-35 będziemy bardziej Europą Północną czy Europą Południową. Niestety, na razie wiele wskazuje na to, że będziemy bardziej tą drugą. To oznacza, że euro słabiej przyczyni się do rozwoju naszej gospodarki. Ponadto w połowie przyszłej dekady nasz proces doganiania Zachodu będzie wolniejszy, niż jest teraz, co również należy uwzględniać. Generalnie widzę euro jako element większej układanki wszystkich reform, które są potrzebne, aby Polska skoczyła do przodu i dołączyła do liderów europejskiej gospodarki.
Zmienia się Polska, ale zmienia się też strefa euro. Czy nie obawia się pan, że zmiany w strefie będą na tyle niekorzystne, że należałoby jeszcze dłużej wstrzymać się z przyjęciem wspólnej waluty?
Część ekonomistów, komentatorów patrzy na wejście do strefy euro jak na wyznanie wiary i dołączenie już w 100 proc. do Europy Zachodniej. Sympatyzuję z takimi odczuciami, ale uważam, że trzeba też patrzeć na to, co się w tej strefie dzieje. Obecnie jest ona w stagnacji ekonomicznej, a nawet — w stosunku do innych gospodarek świata, takich jak Stany Zjednoczone czy Chiny — się kurczy.
Wiele wskazuje na to, że w ciągu ostatnich kilku lat polityka monetarna Europejskiego Banku Centralnego była zbyt restrykcyjna. W efekcie przyłożyła się do osłabienia koniunktury, a nie ją pobudziła. Strefa euro nie najlepiej więc sobie radzi. Gdyby Polska była w strefie euro od wielu lat, mielibyśmy pewnie stopy procentowe, które byłyby zbyt wysokie w stosunku do stanu koniunktury.
Rozmawiał Bartłomiej Mayer
Szukaj Pulsu Biznesu do słuchania w Spotify, Apple Podcasts, Podcast Addict lub w Twojej ulubionej aplikacji
dzisiaj: „Udał nam się złoty”
goście: Karol Strzała — Uczelnia Łazarskiego, Michał Dybuła — Bank BNP Paribas, prof. Marcin Piątkowski — Akademia Leona Koźmińskiego