Polska Agencja Prasowa: Po zakończeniu kariery przez Marcina Gortata pozostał pan jedynym Polakiem zatrudnionym przez klub NBA.
Rafał Juć: Rzeczywiście, trochę przykro, że tak duży kraj nie ma w tej lidze więcej reprezentantów, przede wszystkim zawodników. Dla popularyzacji naszej dyscypliny najistotniejsze jest, żeby byli w niej gracze z danego kraju. Przeciętny kibic nie ma wiedzy o pracownikach NBA. Wiem, że jest jeszcze mieszkający w RPA Polak, który pracuje w biurze NBA w Afryce.
W Denver Nuggets pracuje pan od kilku lat. Wprowadzał do NBA m.in. takich koszykarzy jak Jusuf Nurkic z Bośni i Hercegowiny, Serb Nikola Jokic, Francuz Joffrey Lauvergne…
- Jeśli wypełnię obecnie obowiązujący kontrakt, będę pracował w Denver Nuggets osiem lat. To będzie jeden z najdłuższych staży, jeśli chodzi o międzynarodowych skautów w lidze. Ci zawodnicy, przy których sprowadzeniu do klubu miałem swój skromny udział, sprawili, że moja pozycja w klubie bardzo wzrosła. Profil skauta trochę się zmienił, Odeszliśmy od byłego trenera czy zawodnika tylko oglądającego gracza. Teraz skaut jest bardziej osobą, która pozyskuje informacje. Mówimy, że w naszym interesie walutą jest wiedza.
Podoba się panu ta praca?
- Życie skauta, to co robi na co dzień, owiane jest swoistą tajemnicą. Pracujemy w cieniu. Skaut to trochę taki detektyw, który łączy kilka aspektów pracy. Zebrane przez niego informacje nie przenikają do prasy. Tak naprawdę jedynymi osobami, które mogą mnie oceniać są moi szefowie. Są ze mnie zadowoleni. To także niecodzienna sytuacja, żeby tylko jedna osoba wykonywała pracę za resztę świata jako tzw. international scaut. W tej roli zajmuję się zarówno przygotowaniem do draftu, jak i tzw. wolnymi agentami. Dla porównania są kluby, w których zajmuje się tym 11 osób, na przykład Los Angeles Clippers. I to tylko na obszar Europy.
Jak postrzega pan zmiany w sposobie gry w lidze NBA. W ostatnich latach wiele się zmieniło. Gra jest szybsza, oddaje się o wiele więcej rzutów za trzy punkty
- Gra cały czas ewoluuje. To jest zresztą częścią pracy skautów – właśnie przewidywanie, jak będzie wyglądał ten sport. Jak będzie się zmieniał styl gry w NBA za dwa, trzy lata. Za każdym razem, kiedy draftujemy zawodnika, staramy się wykonać projekcję, jaki będzie jego wpływ na grę i umiejętności po tym okresie. Rzadko który koszykarz, a teraz do draftu trafiają już 18-, 19-latkowie, będzie mieć wpływ na drużynę od razu. Śledzimy trendy i staramy się je przewidywać. Faktycznie, koszykówka idzie w kierunku przede wszystkim rzutów za trzy, ale też bardzo mocnego nacisku na atletyzm. Różnica między centrem a zawodnikiem rozgrywającym, jeśli chodzi o wzrost, tak się zmienia, że mamy podstawę przewidywać, że docelowo po boisku będzie biegać pięciu zawodników o podobnych parametrach fizycznych, gdzieś między 195 a 200 cm, którzy będą grali jeden na jeden, wykorzystywali podstawowe umiejętności, szukali przewag, zmuszali defensywę do reakcji i wykorzystywali jej błędy.
Inna też jest rola środkowych, wysokich zawodników z pozycji numer 5.
- Tak. Nie ma już tych mało ruchliwych, wysokich, topornych centrów, którzy grają tyłem do kosza, bo gra stała się bardziej szybka i mobilna. Kolejną pozycją, która się zmienia, jest „dwójka”. Odchodzi do lamusa, bo nie ma już klasycznych strzelców, biegających po zasłonach i rzucających tylko z daleka. Teraz gra się na dwóch rozgrywających, bo kładziony jest nacisk na kreowanie w akcji otwartych rzutów, granie w kierunku kosza i odrzucanie. Koszykówka na pewno się zmienia. Przyznam, że ja wychowałem się oglądając Euroligę. Europejski styl gry jest mi dużo bliższy. Trener Denver Michael Malone śmieje się często, mówiąc: „my, Amerykanie wymyśliliśmy koszykówkę, ale wy Europejczycy gracie w taki sposób, jak się powinno”. Czyli angażując wszystkich pięciu graczy, zespołowo, egzekwując spokojnie opanowane zagrywki. Wiadomo, że NBA, jej styl gry, to też jest biznes, o którym decydują nie tylko czynniki stricte sportowe. Na pewno jesteśmy w erze, gdzie ta gra stała się jeszcze bardziej nieprzewidywalna i widowiskowa.
Europa, reszta świata a NBA. Obserwujemy coraz większy wpływ zawodników spoza USA na rozwój ligi. Gwiazdami stają się Europejczyk Luca Doncic i inni. Coraz więcej graczy spoza Stanów Zjednoczonych trafia do składów zespołów.
- Koszykówka to gra globalna i NBA stara się promować to hasło. To jest część strategii biznesowej, czyli wykorzystywanie potencjału, który jest w Europie. Wydaje się, że jesteśmy w najlepszych czasach dla europejskich koszykarzy, jeśli chodzi o możliwość zaadaptowania się do gry w NBA. Składa się na to kilka czynników. Przede wszystkim praca, jaką wykonuje liga NBA na całym świecie poprzez swoje akademie, campy, szkolenia. Działa to też dwutorowo, bo europejscy koszykarze są teraz bardziej świadomi, jak trzeba przygotować się do gry w lidze NBA. Globalizacja sprawiła, że czy to jest Luca Doncic czy koszykarz wychowany w Stanach – oglądają te same seriale, noszą podobne ciuchy, kształcą się w tym samym języku. Na pewno dużą zaletą graczy europejskich jest to, że wychowują się w profesjonalnych klubach od młodego wieku, więc potrafią dużo łatwiej odnaleźć się w nowych realiach. Teraz „wyciskamy” Europę, ale już NBA, liga wizjonerów, otwiera się na nowe rynki. Pojawiły się akademie w Afryce, coraz większy nacisk kładzie się na Azję. Ten trend będzie się tylko pogłębiał. Dla mojej pracy to muzyka na serce, bo posada skauta międzynarodowego staje się jeszcze ważniejsza.
Najpiękniej by ta muzyka zabrzmiała, gdyby odkrył pan dla NBA jakiegoś polskiego koszykarza. Jest szansa?
- Szczerze powiem, że tak naprawdę nie patrzymy na narodowość. U nas w biurze mamy nawet takie motto, nie tylko dlatego, że oprócz mnie pracuje w klubie trzech Litwinów. Mówimy: „nieważne czy gracz jest z Kaunas (Kowna) czy z Kansas, to jest po prostu koszykarz”. Dewizą naszego biura jest koszykówka bez granic. Dotyczy to także szefów. Oczywiście, byłoby wspaniale, gdyby udało się sprowadzić Polaka. Na razie nic nie wskazuje, by tak się stało w najbliższym momencie. Miałem jakiś swój wkład, kiedy Mateusz Ponitka był na testach, na lidze letniej w Denver Nuggets. Wypadł na niej rewelacyjnie. Zresztą do dziś trener za każdym razem, kiedy mnie widzi, pyta o niego, pozdrawia. Z różnych przyczyn nie udało się wtedy Mateuszowi. Również on świadomie wybrał inną ścieżkę rozwoju. Ale obserwujemy nie tylko młodych zawodników, także tych dojrzalszych.
O proeuropejskich zainteresowaniach Denver świadczy fakt, że trener Malone został konsultantem reprezentacji Serbii przed turniejem kwalifikacyjnym do igrzysk w Tokio.
- Mike Malone jest otwarty na różnego rodzaju style. Sam ogląda dużo Euroligi, w idealnej porze. W biurze w Denver mecze euroligowe można obejrzeć na żywo o 9-10 rano. Świetny czas, żeby po śniadaniu dobrze rozpocząć dzień. Trener „ukradł” nawet kilka zagrywek od szkoleniowca Żalgirisu Kowno Sarunasa Jasikeviciusa. Co roku przyjeżdża do Europy. W sierpniu mieliśmy małe spotkanie Denver Nuggets na Litwie. Był wówczas sparing Litwa – Serbia, pojechaliśmy wspierać Jokica: 11 pracowników, w tym generalny menedżer i pierwszy trener. To pokazuje jak organizacja ceni Europę.
Rozmawiamy w Warszawie podczas turnieju Suzuki Pucharu Polski, w okresie trwającego w Chicago Weekendu Gwiazd NBA. Jakie ma pan plany na najbliższe tygodnie?
- W lidze NBA mamy teraz połowę sezonu. Rozegranych ponad 50 meczów (bilans Denver 38-17 i druga lokata w Konferencji Zachodniej – PAP), czyli dobra podstawa do oceny naszych silnych i słabych stron. Wiemy, jakie mamy wybory w drafcie, wiemy, że nie będzie więcej zmian personalnych. To idealny czas, żeby skupić się na pracy, którą będziemy wykonywali w lecie. Przychodzę na Puchar Polski bardziej towarzysko. Po meczach wracam do domu i do 2-3 w nocy pracuję nad projektami. Najbliższe dwa, trzy miesiące będę w Europie, gdzie mam rozgrywki pucharowe. Niedługo przylatuje nasz generalny menedżer Arturas Karnisovas. Moim zadaniem będzie oprowadzić go po wszystkich zawodnikach, których obserwuję. W Stanach będę dopiero w kwietniu, kiedy są różne eventy szkół średnich, college’ów. Zostanę wtedy na fazę play off w NBA. Mamy zasadę, że na pierwszą rundę przyjeżdżają wszyscy pracownicy. To swego rodzaju nagroda dla skautów, którzy mogą być z boku przy drużynie i poczuć tę bliskość. Bo na co dzień skaut jest niezależną, samowystarczalną komórką klubu. Można powiedzieć, - częścią drużyny, ale z dalekiego dystansu. W Denver jestem zawsze przez trzy miesiące w roku: kwiecień, czerwiec i październik.
Swego czasu był pan najmłodszym skautem w NBA. Nadal tak jest?
- W klubie tak. W lidze „przeskoczył” mnie skaut Los Angeles Lakers, który miał 20 lat, gdy dostał pracę. Gdy zostałem przyjęty do Nuggets byłem 21-letnim chłopcem, wielu zastanawiało się, czy mi się uda. Mój pierwszy kontrakt nie był gwarantowany. Musiałem wykonać ogromna pracę, żeby przekonać właścicieli. Przede wszystkim jestem lojalny wobec osób, które dały mi szansę. Dzisiaj miło jest, gdy zgłaszają się inne drużyny i pytają, jak generalny menedżer Phoenix Suns, „czy znasz może kogoś o podobnym profilu do ciebie. Pomóż mi znaleźć kogoś takiego, jak ty”. To niesamowity komplement.