Prezydencja zawsze im cichsza, tym lepsza

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2025-06-29 20:00

Półroczne kierowanie przez polskich ministrów pracami legislacyjnej Rady Unii Europejskiej kończy się teoretycznie w poniedziałek, ale realnie wszystko wygasło już w weekend. Dla przyzwyczajonej do półrocznej rotacji wielotysięcznej masy eurokracji to wyłącznie ciekawostka – ot, do 30 czerwca Polska, a od 1 lipca Dania.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Od wielkiego rozszerzenia UE w 2004 r. okazja wizerunkowego zaistnienia trafia się danemu państwu co 14 lat, zatem konkretnej ekipie rządzącej zwykle raz. Przypadek Polski zapisał się jednak w unijnej historii, ponieważ zarówno podczas pierwszej prezydencji w drugim półroczu 2011, jak też właśnie zakończonej premierem był Donald Tusk. Wcześniej dwoma prezydencjami swoich państw kierowali Angela Merkel (2007 i 2020) oraz Viktor Orbán (2011 i 2024), którzy jako rządzący bez przerwy zostali współrekordzistami UE. Dwie prezydencje polskie połączyło jeszcze przytrafienie się w środku tego szczególnego półrocza krajowych wyborów – w 2011 r. parlamentarnych, zaś w 2025 r. prezydenckich. W obu wypadkach była to kalendarzowa okoliczność fatalna, wręcz wizerunkowe nieszczęście.

Techniczne przewodzenie posiedzeniom Rady UE stało się, niezgodnie z traktatowym usytuowaniem tej instytucji, propagandowym balonem. Jego nadymanie przez ekipę aktualnie trzymającą władzę to ułomność, która dotyka rzecz jasna nie tylko obecnie Polski, lecz wszystkich państw, od ogromnych Niemiec po maleńką Maltę. Polityczne zadęcie władców zderza się z małą skutecznością narzędzi, jakimi traktatowo dysponuje prezydencja od wejścia w życie w 2009 r. reformy lizbońskiej. Ministerialna Rada UE zajmuje w decyzyjnej hierarchii miejsce czwarte, to tylko druga izba prawodawcza, czyli w przełożeniu na polski ustrój jakby Senat. Podium trzymają: Rada Europejska (RE) – kolegialna głowa, Komisja Europejska (KE) – rząd, Parlament Europejski (PE) – pierwsza izba, czyli Sejm. Tymczasem przez pół roku reprezentantom rządu oraz okołorządowym mediom regularnie „wymykała się” skrótowa drobna nieścisłość, że oto Polska kieruje… Unią Europejską!

Na rynku krajowym prezydencja stała się, jakżeby inaczej, przedmiotem ostrego sporu. Rząd chlubi się realizacją hasła wiodącego „Bezpieczeństwo, Europo!”, chociaż pierwsze skrzypce w realnym zwrocie UE i zmianie priorytetów grała wcale nie techniczna Rada UE, lecz organy z decyzyjnego podium – przede wszystkim KE i RE, a także PE. Opozycja punktuje miałkość prezydencji z powodu niezorganizowania w tym półroczu choćby jednego tematycznego szczytu RE w Polsce, poświęconego np. relacjom z USA, z wytęsknioną bytnością Donalda Trumpa.

Spory naszych władców miały także wątek prestiżowo-osobisty. Pod koniec rządów PiS w znowelizowanej 28 lipca 2023 r. ustawie o współpracy Rady Ministrów z Sejmem i Senatem w sprawach UE prezydent Andrzej Duda przeforsował swój prywatny artykuł 20b z niekonstytucyjnym i absurdalnym przepisem epizodycznym, że w okresie prezydencji w Radzie UE „prezydent RP bierze udział w posiedzeniach Rady Europejskiej oraz w posiedzeniach międzynarodowych z udziałem UE, na których przewidziana jest obecność szefów państw lub rządów państw członkowskich” (Dz. U. z 2023 r. poz. 1914).

Na szczytach RE krzesło przysługuje tylko jedno, zatem prezydent wyrzucał premiera – w pierwotnym planie Mateusza Morawieckiego, zaś realnie Donalda Tuska – z udziału w posiedzeniach głowy UE. Oczywiście António Costa nigdy by mrzonki Andrzeja Dudy nie spełnił i na szczyt RE go nie zaprosił, ale w krajowym obrocie prawnym przepis pół roku istniał. Na konferencji podsumowującej prezydencję miałem okazję zapytać Donalda Tuska o ten przepis, a dokładnie właśnie o ustawową reprezentację na szczytach RE. Okazało się, że prezes Rady Ministrów i były przewodniczący RE… nie zna owego wstawionego przez Andrzeja Dudę nieszczęsnego przepisu! W kategoriach stricte wiedzowych to dla mnie jednak szok.