Długo i głęboko studiowaliśmy menu. Włoskie restauracje w Polsce sprawdzamy zawsze zamawiając spaghetti carbonara. W gigantycznej większości to jakaś paciaja, która tej prawdziwej (włoskiej) nie widziała nawet przez szybę w muzeum. Nieutuleni w żalu stwierdziliśmy, że carbonary tam jednak nie było. Było oczywiście sporo innych powtarzających się gdzie indziej włoskich dyżurantów. Ale także zaskakujące wyjątki. Poważnie się zastanawialiśmy nad piersią z kurczaka w sosie gorgonzola (37 zł).
Ostatecznie wybraliśmy czerwonego lucjana, bynajmniej nie ze względu na "minioną epokę" (z angielska red snapper). Podano godną porcję ryby marynowanej w ziołach i podobno obsypanej parmezanem (45zł). Do tego smakowitej i na gorącym talerzu. Nic dziwnego - szef kuchni (Paweł Jabłoński) to dziesiątki lat praktyki - także zagranicą.
Karta win za to ubożuchna. Poprosiliśmy o coś na kieliszki. Pinot Grigio bez dyskusji zniszczyło danie jednym ruchem (lucek płakał na talerzu). Z pełnym natomiast uznaniem wypowiadał się o białym "winie domowym" nieznanej skąd inąd proweniencji. Na gastronomicznej mapie Poznania zdominowanej przez pyry i kaczki Saporto to jeden z nielicznych smakowych wyjątków. Wpadniemy tam ponownie. O innych wkrótce też napiszemy.