Kuchnia żydowska to ciekawy smakowo temat. Do tego reprezentuje dwa światy. Ten z literatury i rzeczywisty. W samym Izraelu o tej z „polskimi” korzeniami możemy raczej zapomnieć. Z wyjątkiem chyba jednej restauracji w Tel Avivie. Kiedyś tam byliśmy. Jedzenie było świetne. I był tam też w menu legendarny gęsi pipek. A we Wrocławiu?
Wabiono nas „pizzą żydowską na macy”. Także cymasem warzywnym, werniszkisem z leśnymi grzybami czy wołowiną braci Barasch (z kaszą gryczaną i buraczkami). Po głębokiej zadumie wybraliśmy czulent: „mięso wołowe, kasza pęczak, ziemniaki, fasola, ogórek kiszony”. Całość 21 zł.
Dla porządku przepytaliśmy obsługę czy wszystko jest koszerne. Odpowiedzi były raczej mętne. Także na temat koszerności bardzo ubogich w ofercie win. Swoją drogą zawsze się dziwiliśmy skąd się biorą do ich produkcji koszerne drożdże. Skupiliśmy się, więc na piwie.
A czulent? Tu z pokorą pochylamy głowę – nie mamy wielkiego doświadczenia. Ten był zdecydowanie lekko pikantny, ale dobry. Zabolało nas jedynie, że podano go na zimnych talerzach. W Izraelu słoneczko zapewne je dogrzewa. Z klimatycznej zadumy wyrwały nas łkania jednej z klientek lokalu, która (przez nieuwagę!) „spłukała” w toalecie swoją komórkę.