Rejs 15 czerwca do Londynu o 15.10 nie zapowiadał dodatkowych atrakcji. Start opóźniony o 30 minut był w jeszcze w marginesie akceptowalnej tolerancji. Co nas jednak zaskoczyło, to fakt, że samolot po może 200 metrach zatrzymał się z powodu - jak nas poinformowano - „drobnej usterki technicznej” i odlecimy za 20 minut.

Potem ogłoszono dalsze opóźnienie o 30 min, które powtórzyło się potem kilkakrotnie.
Nie pozwolono wrócić na lotnisko. Tkwiliśmy więc w siedzeniach ponad 3 godziny.
Po chyba dwóch godzinach podano – owszem - po szklance wody. Paru pasażerów postanowiło w międzyczasie zrezygnować z rejsu. Tych wypuszczono i zaczęły się poszukiwania ich walizek w lukach bagażowych.
Ludzie głodnieli, protestowali, żadnej reakcji. Wywołałem więc szefową personelu pokładowego sygnalizując, że siedzący obok mnie Kanadyjczyk jest cukrzykiem i wygląda niewyraźnie. Dodałem także, że jestem lekarzem.
Po pokrętnych tłumaczeniach się przepisami był jednak jakiś efekt, bo podano wszystkim Prince Polo.
Samolot w końcu wystartował. Po 4 godzinach od zapięcia pasów zaczęto roznosić opakowaną w celofan bułę z atrakcyjną nalepką „Bon Appetit” i informacją, że są świeżo robione.
Sama buła była twarda , lizusy twierdziły, że musiała mieć już za sobą co najmniej dobę. Zawarte w niej „smakołyki” do atrakcji kulinarnych też nie należały.
Następnym razem lecąc LOT- em zdecydowanie kupimy sobie coś wcześniej na lotnisku. Będziemy niezależni od polskich linii. Niech się sami opychają swoimi „delicjami”.