Rewia mody z końmi w tle

Michalina SzczepańskaMichalina Szczepańska
opublikowano: 2012-07-27 00:00

Wyścigi w Royal Ascot kuszą nagrodami o wartości 4,5 mln funtów. Impreza przyciąga nie tylko hodowców, ale także miłośników koni, królewskiej etykiety i… kapeluszy. Bo rywalizacja rozgrywa się nie tylko na torze, ale także wśród publiczności.

Biała jedwabna sukienka zdobiona ręcznie robionymi koronkami. Opleciona aksamitną wstążką w biało-czarne paski, którą wieńczy duża kokarda. Do tego imponujących rozmiarów biało-czarny kapelusz ze strusimi piórami i całym bukietem kwiatów. Tak aktorka Audrey Hepburn wystąpiła wśród brytyjskiej śmietanki towarzyskiej na wyścigach konnych w Ascot w musicalu „My Fair Lady”. Wartość kreacji: 3,7 mln USD, przynajmniej dla kolekcjonera, który rok temu za tę właśnie sumę nabył ją na aukcji.

Kwota, jaką za stroje zapłaciło ponad 280 tys. gości, którzy przez pięć dni podziwiali tegoroczne wyścigi jest zapewne dużo wyższa. Nim jednak udali się do projektantów, sklepów bądź wypożyczalni (wypożyczenie samego cylindra w dniu wyścigów to wydatek minimum 30-40 funtów) przyszło im się zapoznać z zaostrzonymi w tym roku zasadami ubioru obowiązującego podczas wyścigów.

Organizatorzy Royal Ascot pokusili się nawet o zdefiniowanie czym jest kapelusz i określenie minimalnej szerokości ramiączek sukienki. Śpieszymy więc wyjaśnić, że kapelusz to nakrycie głowy złożone z ronda i główki, która nie może mieć średnicy mniejszej niż 10 cm.

Jeśli ma — to mamy do czynienia z toczkiem, fascynatorem bądź opaską, a w czymś takim nie przystoi obserwować gonitwy wespół z królową Elżbietą II. Nie wypada również, a właściwie nie wolno, pokazać się w sukience krótszej niż tuż przed kolano i z ramiączkami węższymi niż 2,5 cm (bez względu na to, czy narzucimy na ramiona żakiet, czy nie).

Panowie w tym zacnym towarzystwie powinni przywdziać tzw. dzienny garnitur, co wedle brytyjskiego kanonu ubioru oznacza szare spodnie w prążek, koszulę, kamizelkę, krawat, marynarkę i cylinder szary bądź czarny oraz koniecznie czarne buty. Każdy element tego stroju jest obowiązkowy. Ci, którzy nie podporządkowaliby się zasadom, musieliby skorzystać z pomocy asystentów, czekających z zapasem kamizelek i krawatów. W przeciwnym razie przyszłoby im oglądać wyścigi w innym niż królewskie towarzystwie.

Opisany kanon obowiązywał gości tzw. Royal Enclosure, do którego — rzecz oczywista — nie można się dostać z ulicy. Zaprasza się tam wyłącznie osoby wysoko urodzone lub mające na koncie wybitne dokonania.

Masy boją się deszczu

Reszta, aby przyglądać się na najbardziej arystokratycznym wyścigom konnym po prostu kupuje bilety. Do wyboru jest opcja droższa — Grandstand Admission za 70 funtów z możliwością podwyższenia ceny do 2000 funtów za stolik w wydzielonej części trawnika i opcja tańsza — Silver Ring za 30 funtów od osoby za wejście z możliwością zarezerwowania stolika za 1000 funtów.

Brytyjskie koniki — te dwunożne — czatowały na każdym metrze trasy, którą goście maszerowali ze stacji kolejowej w kierunku toru. Większość widzów dojeżdża do Ascot właśnie koleją, a narodowy przewoźnik na pięć dni trwania królewskich wyścigów uruchamia połączenia co kwadrans.

W tym roku amatorzy zarobku na biletowych spekulacjach nie obłowili się jednak sowicie, bo frekwencja nie powaliła. Przykładowo w czwartek, nazywany Ladies Day, kiedy podziwia się najpiękniejsze kapelusze, do Ascot przybyło zaledwie 60 tys. osób, czyli o 10 tys. mniej niż przed rokiem. Organizatorzy tłumaczą to trudną sytuacją ekonomiczną i… pogodą, choć ta była typowo brytyjska.

— Jesteśmy bardziej podatni na wpływ warunków atmosferycznych niż inne wyścigi ze względu na charakter wydarzenia towarzyskiego, jakim jest Royal Ascot. Musimy więc zaakceptować, że wiele osób przychodzi tu nie dla wyścigów. Jeśli jednego roku zmokną, to nie chcą powtórzyć tego doświadczenia za rok — mówi Nick Smith, dyrektor komunikacji torów wyścigowych w Ascot.

Wydarzenie rzeczywiście było. Były pióra gęsie, indycze, z marabuta, strusi, pawi i kogutów. Były kwiaty wszelkich barw i gatunków. Były konstrukcje przypominające dzieła sztuki kulinarnej — ciastka i owocowe kompozycje (wciąż mowa o nakryciach głowy, a nie stołu).

A wszystko to usadowione na gigantycznych rondach, pod którymi nieco ginęły dźwigające je postacie. W tym roku los widzów był wyjątkowo trudny, bo przyszło im brnąć pośród trawy, błota i ulewy, którą na szczęście przerywały przebijające przez chmury promienie słońca. Były więc także ogromne parasole, gumowce, a często i bose stopy, które nie wytrzymały zmagań z niebotycznymi szpilkami.

Mało konia w koniu

Przy całej atmosferze Ascot konie schodzą na dalszy plan. Typowy uczestnik wyścigów nie jest w stanie ich zobaczyć. Zresztą nie ma do nich dostępu ani przed gonitwą, ani po.

Prędzej zobaczy królową (która od 1945 r. nie opuściła ani jednego dnia wyścigu) w karocy, notabene ciągniętej przez konie. Wierzchowce, dla których zorganizowano to zbiegowisko, widać na telebimach, ale publiczność zerka w ich stronę dopiero gdy wyścig dobiega końca, by zakrzyknąć „wygrałem” i ze zwycięskim kuponem pobiec po wypłatę należnej sumy.

Zakładać się można cały czas i dosłownie wszędzie. Budek z zakładami sportowymi jest więcej nawet niż stoisk z trunkami. Przed rozpoczęciem kolejnego wyścigu przed każdą zbiera się kolejka. Później 45 minut przerwy i kolejny szturm do zakładów. I tak do ostatniej gonitwy.

Kryteria wyboru konia? Ciekawe imię i to, jak obstawiają inni. Znakomita większość bywalców o samych wyścigach wie bowiem tyle, ile wyczyta z tablic przy punktach z zakładami i z rozdawanego „Racing Post”, podobno ulubionej gazety królowej Elżbiety II. Wielu jednak nie sięga nawet po tę lekturę.

Mimo ignorancji publiczności, Ascot jest ważnym miejscem dla brytyjskiej hodowli koni wyścigowych. Odbywa się tu 9 z 32 corocznych wyścigów tzw. Group 1. Najważniejszym wyścigiem pięciodniowego Royal Ascot (od wtorku do soboty — w tym roku od 19 do 23 czerwca) jest Gold Cup odbywający się w czwartek. W tym roku zwycięzcą Gold Cup został wałach Colour Vision ze stajni Godolphin, należący do szejków z rodziny Maktoum (Zjednoczone Emiraty Arabskie).

Koń a sprawa polska

Ascot to miejscowość w hrabstwie Berkshire. Leży 50 km od Londynu i 11 km od zamku królewskiegow Windsorze. Tor w 1711 r. założyła tam królowa Anna. Przed niespełna rokiem 11 sierpnia minęła trzechsetna rocznica rozegrania na nim pierwszego wyścigu. Dzisiejszy wygląd hipodrom zawdzięcza niemal dwuletniej przebudowie, która zakończyła się w 2006 r. i pochłonęła 200 mln funtów. W Polsce wyścigi mają o ponad wiek krótszą tradycję.

— Pierwsza gonitwa odbyła się w 1841 r. kiedy powstało Towarzystwo Wyścigów Konnych i Wystawy Zwierząt Gospodarskich — mówi Andrzej Szydlik, komentator wyścigów konnych na Służewcu.

Znacznie wcześniej jednak, bo już w 1777 r., na drodze z Woli do Ujazdowa klacz Kazimierza Rzewuskiego miała pokonać w walce konia angielskiego posła sir Charlesa Whitwortha. Toru wyścigowego wtedy w Warszawie nie było. Później, już oficjalnie, gonitwy rozgrywano na Polu Mokotowskim, a od 1939 r. (z przerwą podczas wojny) odbywają się na Służewcu.

— To jest sport par exellence arystokratyczny, który przeniknął na kontynent z Wielkiej Brytanii. Do towarzystwa zaliczany był ten, kto posiadał konie wyścigowe — opowiada Andrzej Szydlik. Czy o konie więc chodzi, czy raczej o bywanie pośród elity i bycie elitą?

— U nas na tor zawsze przychodzili ludzie z różnych środowisk: i szewc, i właściciel kamienicy. My, Polacy, mamy konie we krwi i przeżywamy ogromne emocje podczas gonitw. Służewiec to otwarty, teatr pośród zieleni na świeżym powietrzu, do którego przychodzi się obejrzeć konia i jeźdźca — aktorów, którzy potrafią wprawić widzów w ekstazę —przekonuje Andrzej Szydlik.

4,5 mln funtów (prawie 24 mln zł) — taka jest pula nagród w Royal Ascot

170 tys. — tyle butelek szampana wypito podczas tegorocznych wyścigów

92,3 tys. — tyle litrów piwa z beczki spożyli bywalcy wyścigów

3 tony — tyle limonek i cytryn zużyto do przygotowania im drinków i posiłków

1,5 tys. — tylu kelnerów spełniało kulinarne zachcianki obserwujących wyścigi