Zanim zdążyliśmy nacieszyć się niską inflacją, w blogosferze już pojawiają się scenariusze, według których presja na wzrost cen wkrótce zacznie narastać — że wygraliśmy bitwę, ale nie wojnę. Jakiś czas temu Steven Blitz, analityk TS Lombard, na łamach Bloomberga wysunął następującą interpretację szybko rosnących cen złota: „Narasta poczucie, że absolutne przekonanie o powrocie inflacji do 2 proc. może być bardziej kwestią wiary niż faktów”. OECD w ostatnim raporcie wskazuje, że jednym z globalnych ryzyk jest ponowny wzrost inflacji. Paul Krugman, znany amerykański ekonomista, w sierpniu napisał na swoim blogu: „Warto pamiętać, że ostatnie dwa lata rządów Bidena charakteryzowały się nieskazitelną dezinflacją — inflacja spadała, a gospodarka utrzymywała stabilny wzrost. Ale teraz nadchodzi inflacja, podczas gdy stagnacja już jest. Więc mamy stagflację”.
A więc czy inflacja ponownie stanie się krytycznym problemem w gospodarce? Jest to o tyle interesujące pytanie, że Stany Zjednoczone znajdują się właśnie na etapie, na którym w latach 70. inflacja zaczęła ponownie nabierać tempa. Oczywiście na bazie samych analogii historycznych nie można wyciągać wniosków, ale kilka czynników i teorii sugeruje, że historia może zatoczyć koło.
Mamy do czynienia z cłami, deglobalizacją, rozwojem AI i masowymi inwestycjami w centra danych, a zarazem z transformacją energetyczną i recesją demograficzną. Wszystkie te siły mogą przyczynić się do znacznego wzrostu cen w bliższej i dalszej przyszłości. Istnieje jednak jedna fundamentalna siła, która — według niektórych teorii — sprawi, że inflacja wkrótce wzrośnie. To niechęć rządów do redukcji deficytów fiskalnych.
Głównym zwolennikiem tego podejścia jest amerykański ekonomista John H. Cochrane, który w badaniu „Monetary-Fiscal Interactions” przedstawia następującą linię argumentacyjną — samo podnoszenie stóp procentowych nie obniży trwale inflacji, jeśli rząd nie zacieśni odpowiednio polityki fiskalnej przez podniesienie podatków lub obniżenie wydatków. Jego zdaniem wzrost stóp procentowych w warunkach głębokiego deficytu może być nawet proinflacyjny, ponieważ ostatecznie podnosi koszty obsługi długu, a w konsekwencji sam dług i deficyt państwa. Cochrane wskazuje, że dokładnie to stało się w latach 70. XX wieku — inflacja ponownie wzrosła, bo amerykański rząd nie chciał zacieśniać polityki fiskalnej. Dopiero gdy to zrobił, wzrost cen wyhamował.
Cochrane sądzi jednocześnie, że epizod dezinflacji po szoku w 2022 r. można wyjaśnić właśnie tym, że amerykański rząd na chwilę zacieśnił politykę budżetową. Podkreśla, że inflacja zaczęła spadać, zanim stopy procentowe w gospodarce wzrosły.
Wszystkie spostrzeżenia Cochrane wysuwa, powołując się na tzw. fiskalną teorię poziomu cen, według której dług i deficyty powodują inflację, gdy są większe niż spodziewane przyszłe nadwyżki budżetowe, czyli podwyżki podatków lub obniżki wydatków. Obecnie mamy do czynienia z wysokimi deficytami, rosnącym długiem i jednocześnie dużą niechęcią państw do zacieśniania polityki fiskalnej. To wszystko jego zdaniem stwarza warunki do narastania presji inflacyjnej. W USA, Francji, Brazylii, Polsce i Niemczech — prawie wszędzie na świecie rośnie skłonność do podtrzymywania ekspansywnej polityki fiskalnej niemal za wszelką cenę. Wydaje się to zmianą paradygmatu, a więc zjawiskiem trwałym.
Czy więc Cochrane ma rację? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ inflacji nie da się przewidzieć. Jego podejście jest z pewnością atrakcyjne, gdyż za pomocą jednego zjawiska (polityki fiskalnej) próbuje wyjaśnić tak złożony proces, jak wzrost lub spadek ogólnego poziomu cen. Być może jednak właśnie dlatego, że teoria ta nie jest bardzo skomplikowana, zawiera w sobie pewne luki.