„Sell in May and go way” — czyli w wolnym tłumaczeniu „sprzedaj w maju i odejdź z rynku” — to chyba jedno z najstarszych inwestorskich porzekadeł. Zaleca ono sprzedanie akcji na początku maja i powrót na rynek najwcześniej pod koniec września, a w niektórych wersjach dopiero w dziady (w Ameryce — w Halloween). W oryginale powrót na parkiet zalecano w St. Leger’s Day, czyli w dniu rozgrywania jednego z angielskich klasyków wyścigów konnych. Przeważnie odbywa się on pod koniec września.
Porzekadło to zyskało na popularności, gdy giełdowi statystycy odkryli, że w miesiącach letnich rynek akcji spisuje się słabiej niż w okresie jesienno-wiosennym. Taką prawidłowość zaobserwowano w przypadku średniej przemysłowej Dow Jonesa. W latach 1950-2013 DJIA w okresach maj-październik osiągnął średnią stopę zwrotu w wysokości zaledwie 0,3 proc. Natomiast od listopada do kwietnia rósł średnio o 7,5 proc. Wynikałoby z tego, że sprzedanie akcji na pierwszej majowej sesji i odkupienie ich na początku listopada „gwarantowałoby” fenomenalne wyniki inwestycyjne i to bez większego wysiłku.
Zbyt proste, aby było prawdziwe?
Tyle że po roku 2013 ta prawidłowość przestała działać. Zresztą wyciąganie inwestycyjnych wniosków na przyszłość tylko na bazie historycznych danych trochę przypomina prowadzenie auta z zamkniętymi oczami. Z drugiej strony zachowanie warszawskiego parkietu dość nachalnie sugeruje, że z tym majem jest coś na rzeczy.
Statystycznie rzecz biorąc, najgorszym miesiącem na GPW jest marzec, a ostatni marzec był tego znakomitym potwierdzeniem. Mediana marcowych stóp zwrotu z WIG w ciągu ostatnich 29 lat wyniosła -0,7 proc. Następny w kolejce jest tradycyjnie paskudny wrzesień (-0,5 proc.) przed majem i czerwcem (po -0,3 proc.). Jak widać w okresie maj-wrzesień pojawiają się prawie wszystkie „spadkowe” miesiące.
Natomiast w sezonie jesienno-wiosennym kumulują się statystycznie najlepsze miesiące na GPW. Czyli kwiecień (2,6 proc.), grudzień (2,1 proc.) oraz styczeń (1,3 proc.) i luty (1,5 proc.). Co prawda św. Mikołaj w ostatnich latach omijał warszawski parkiet, lecz zarówno grudniowy rajd, jak i „efekt stycznia” wciąż są widoczne w statystykach.
Inwestor sprzedający przed majówką i odkupujący akcje w dziady teoretycznie odnotował średnioroczną stopę zwrotu o 0,8 pkt proc. wyższą niż inwestor pasywny, cały czas trzymający akcje.
Rynek spada tylko latem?
Wyobraźmy sobie, że jest maj 1995 r. Dogorywa właśnie potężna bessa po dziewiczej hossie na młodym warszawskim parkiecie. Na rynku pojawia się dwóch inwestorów. Strategia jednego to staromodne „kup i trzymaj” portfel polskich akcji pod postacią WIG. Drugi inwestor także jest zwolennikiem szerokiej dywersyfikacji (czyli też „kupuje” cały WIG), ale akcje sprzedaje na ostatniej sesji kwietnia i ponownie kupuje dopiero na ostatniej sesji września. I tak co roku. Początkowo przewagę uzyskuje inwestor stosujący strategię pasywnego „siedzenia” w rynku niezależnie od okoliczności. Ale już pierwsza bessa (rok 1998) sprawia, że lepsze wyniki zaczyna osiągać strategia „sprzedaj w maju”. I z każdym kolejnym rokiem nasz „majowy inwestor” coraz mocniej bije rynek.
Osiągi obu inwestorów wyrównująsię dopiero podczas szalonej hossy z lat 2006-07. Późniejsze wyniki są zbliżone, ale do maja 2019 r. lekką przewagę utrzymywała strategia majowego wyskakiwania z rynku. Co ciekawe, historycznie znacznie lepsze efekty przynosiła taktyka przedłużająca rynkową nieobecność aż do końca października. Inwestor sprzedający przed majówką i odkupujący akcje w dziady teoretycznie odnotował średnioroczną stopę zwrotu o 0,8 pkt proc. wyższą niż inwestor pasywny, cały czas trzymający akcje.
W przypadku strategii odkupowania akcji na ostatniej sesji września przewaga wynosiła tylko 0,3 pkt proc. średniorocznie (dla okresu maj 1995 — maj 2020). Na czym zasadza się ta statystyczna przewaga strategii majowej ucieczki z rynku? Otóż do niedawna prawie każda bessa na GPW rozpoczynała się wiosną lub wczesnym latem. Przykłady? Szczyt pierwszej hossy wypadł w marcu 1994 r. Drugiej w marcu 1998. Bańka internetowa pękła w kwietniu 2000. W 2007 r. szczyt wypadł w pierwszych dniach lipca. W 2011 r. w kwietniu. A w 2015 r. na początku maja. Tylko dwie ostatnie fale spadków wyłamały się z tego schematu. Ostatni szczyt WIG wyznaczyliśmy w styczniu 2018 r.
Z kolei niedawny krach rozpoczął się w lutym. Zatem majowa ewakuacja z rynku ochroniła inwestora przed najsilniejszymi falami spadków podczas rynku niedźwiedzia w poprzednich 29 latach. Wyjątkiem były tylko rok 2008, gdy bessa była tak długa i głęboka, że żadne kalendarzowe sztuczki nie pozwoliły przejść suchą stopą. Równocześnie prawie półroczna nieobecność na rynku wydatnie obniżała stopy zwrotu w okresach hossy. Ale finalnie „na papierze” gra pod wiosenno-letnie spadki okazywała się skuteczna.
Dlaczego to nie jest takie proste?
Nie wyciągnąłbym jednak stąd wniosku, że przez następne 30 lat ta strategia wciąż będzie się sprawdzać. Po pierwsze, ponieważ sezonowe wzorce ewoluują i nie trwają wiecznie. A po drugie, bo przedstawione powyżej obliczenia pomijają dwa kluczowe aspekty inwestowania: koszty i dywidendy. Abstrahując już od konieczności cokwartalnego modyfikowania naszego portfela akcji (tak aby odzwierciedlał zmiany wagi poszczególnych akcji w WIG), inwestor sprzedający w maju i kupujący jesienią ponosi dodatkowe koszty.
Przyjmując standardową rynkową prowizję w wysokości 0,39 proc. wartości transakcji, majowy manewr obniża stopę zwrotu o około 0,8 pkt proc. Uwzględnienie tego dodatkowego kosztu praktycznie niweluje nadwyżkę stopy zwrotu osiągniętej nad inwestorem, który cały czas trzyma akcje.
Drugim nieuwzględnionym czynnikiem jest dywidenda, do której w polskich realiach inwestor nabywa prawo zwykle… między majem a wrześniem. Nie posiadając akcji w tym okresie, w zasadzie sami pozbawiamy się prawa do udziału w podziale zysków wypracowanych przez giełdowe spółki. A w długim okresie to właśnie akumulacja i reinwestowanie dywidendy generuje większą część przewagi akcji nad mniej zmiennymi klasami aktywów.
Reasumując, praktyczna realizacja powiedzenia „sell in May” w polskich realiach przez poprzednie 29 lat pozwoliła uniknąć większości bolesnych obsunięć kapitału podczas bessy. Równocześnie ograniczała zyski podczas hossy, dodatkowo wydatnie zwiększając koszty inwestycyjne i odbierając prawo do dywidendy. Warren Buffett prawdopodobnie miał rację, mówiąc, że na rynku pieniądze płyną od aktywnych do cierpliwych.